Najlepsze miejsce dla miłośników łaskotek
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
(1) Przepowiednia
Wilgotne polana cicho skwierczały, a z ognia wydobywały się kłęby dymu. Jak przez mgłę widziałem na przeciw siebie starą kobietę, okrytą postrzępionym łachmanem. Jej twarz upstrzona była wieloma bliznami. W na wpół otwartych ustach ujrzałem resztki próchniejących zębów.
Kobieta przymknęła oczy i lekko kiwała się na boki. Mamrotała coś pod nosem, ale nie mogłem zrozumieć żadnego słowa.
Nagle ciałem kobiety wstrząsnęły konwulsje. Dostała drgawek i przewróciła się na plecy. Zaczęła wykrzykiwać jakieś niezrozumiałe zdania.
Podszedłem do niej i chwyciłem ją za ręce. Spojrzała na mnie, a w jej oczach dostrzegłem ogień. Przełknąłem z trudem ślinę. Zacząłem się bać tej kobiety. Była jak w transie.
- Co się dzieje? - spytałem zdenerwowany.
- Widzę potężną moc, skrytą w anielskiej powłoce. - zaskrzeczała starucha. - Do jej zawładnięcia dąży mroczna diablica, która kryje się w mglistej dolinie. Musisz obezwładnić obie, Velgeroth, gdyż zabicie jednej nie spowoduje zażegnania niebezpieczeństwa.
- Ale nie wiem, kim one są? - niecierpliwiłem się. - Gdzie mam ich szukać?
- Jesteś błyskotliwy, inkwizytorze. Mam jeszcze jedną wiadomość dla ciebie. Musisz z anielicy wydobyć zarówno śmiech jak i krzyk. Tylko w ten sposób pozbędziesz ją mocy.
- Skąd będę wiedział, że już tej mocy nie posiada?
- Gdy ostatnie ziarenko piasku w klepsydrze znajdzie się w dolnej części naczynia.
Kobieta odwróciła się i sięgnęła po skórzaną sakwę. Pociągnęła z niej łyk wody. Oblizała spieczone usta.
- Idź już. - powiedziała cicho. - Czas płynie nieubłaganie.
Podniosłem się z ziemi i otrzepałem płaszcz z zeschniętych liści. Już miałem odejść, gdy nagle coś sobie przypomniałem. Pochyliłem się staruszce do ucha.
- Wiesz, dlaczego jeszcze nie znalazłaś się przed ławą? - spytałem szeptem.
- Może mnie oświecisz? - Kobieta uśmiechnęła się.
- Dlatego, że tylko ja wiem o twym istnieniu i poza tym jesteś źródłem cennych informacji, które zawsze się sprawdzają.
Podniosłem się z ziemi i skierowałem do pozostawionego nieopodal konia.
Po pewnym czasie przybyłem do Fares i zacząłem przygotowania do trudnej i niebezpiecznej wyprawy.
(2) Porwanie
Postanowiłem udać się do klasztoru Laris, aby zasięgnąć informacji. Duchowni zawsze dysponowali większą wiedzą od innych. Chciałem porozmawiać z opatem Dagertem, czy nie zauważył czegoś podejrzanego wśród ludzi przybywających do tego świętego miejsca. Musiałem dostać choćby najmniejszy ślad, starucha nie dała mi konkretnych wskazówek.
Z Fares do Laris nie jest daleko, biorąc pod uwagę odległości do innych, najbliżej położonych wsi czy miast. Dlatego pod wieczór ujrzałem solidną drewnianą bramę, broniącą dostępu do zabudowań klasztornych. Zsiadłem z konia i stuknąłem parę razy mosiężną kołatką. Po chwili otworzyło się zakratowane okienko w bramie i ujrzałem w nim twarz młodego mnicha.
- Słucham, Panie. - powiedział lekko przestraszony.
- Otwieraj! Chcę się widzieć z opatem. Powiedz mu, że przybył Velgeroth. - krzyknąłem spod bramy.
Okienko się zamknęło a uchyliło się jedno skrzydło wrót.
- Wejdź, Panie. - mnich skłonił się prawie do ziemi. - Zaraz powiadomię opata o waszym przybyciu.
Podszedł do mnie drugi z mnichów i zaprowadził konia do stajni.
Przeszedłem się po ogrodzie. Ominąłem wyschnięty staw, usytuowany po środku ogrodu i znalazłem się w pobliżu kwatery, którą do niedawna zamieszkiwał Cadfael, mnich - detektyw i zarazem mój najlepszy przyjaciel.
Nie zdążyłem jednak wejść do środka, bo w moim kierunku zmierzał wysoki i chudy mężczyzna w mnisim habicie. Miał zapadnięte policzki i małą czarną bródkę. Jego wygląd mówił mi, że ma może czterdzieści lat.
- Witam dostojnego gościa. - rzekł na powitanie. - Co was do nas sprowadza, Panie?
- Musimy porozmawiać, ale bez świadków. - popatrzyłem wymownie na dwóch mnichów towarzyszących opatowi.
- Zostawcie nas samych. - zwrócił się opat do podwładnych.
Przeszliśmy kilka kroków i usiedliśmy na małej ławeczce, znajdującej się tuż nad stawem.
Odetchnąłem świeżym, jesiennym powietrzem. Rozejrzałem się po ogrodzie. Różnobarwne liście, zalegające gnieniegdzie trawę, mieniły się w promieniach zachodzącego słońca. Cisza, spokój, żadnych problemów z nawracaniem niewiernych na właściwą drogę. Przymknąłem oczy i na chwilę zapomniałem, po co w ogóle przybyłem do klasztoru. Z zamyślenia wyrwał mnie głos opata:
- Dobrze się czujesz, Panie?
- Nigdy nie czułem się lepiej. - powiedziałem, otwierając oczy.
- Zatem z czym do nas przychodzisz? - opat okazał ciekawość.
- Mam do wykonania delikatne zadanie. - zacząłem. - Muszę odnaleźć dziewczynę, posiadającą potężną moc. Ona nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że jej moc jest niebezpieczna dla innych, zwłaszcza jeżeli zostanie użyta przez wprawnego maga czy inteligentną czarownicę.
- Czego ode mnie oczekujesz?
- Nie zauważyłeś opacie czegoś dziwnego wśród wiernych, którzy odwiedzają klasztor? - spytałem zdenerwowany.
Dagert pogładził swoją bródkę i zamyślił się głęboko. Nagle aż podskoczył na ławce doznając olśnienia.
- W ostatnie święto była u nas młoda dziewczyna. Nazywa się Sara i mieszka niedaleko klasztoru w wiosce Soren. Zauważyłem, że się dziwnie zachowuje, jest rozkojarzona, przypadkiem na jej karku dostrzegłem mały znak. Gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem czarnego pająka na tle misternej sieci.
- Dlaczego nie poinformowałeś nas o tym fakcie? Inkwizytorium powinno się zająć tą sprawą.
- Nie chciałem podnosić alarmu, bo nie wiadomo, czy ta dziewczyna ma coś wspólnego z zakazanymi praktykami. - wykręcił się opat.
- Pozwolisz, że to my będziemy o tym decydować. - powiedziałem groźnie. - A teraz przygotujcie mi jakąś kwaterę do spania. Do Soren wyruszę jutro o świcie.
Wstaliśmy z ławki i udaliśmy się do budynku gościnnego. Po jakimś czasie jeden z mnichów zaprowadził mnie do pokoju na piętrze. Musiałem wypocząć, bo nie zdawałem sobie sprawy, że zadanie będzie trudniejsze niż się spodziewałem.
Ranek wstał pogodny, ale mglisty. Zszedłem na dół do refektarza i w milczeniu zjadłem śniadanie. Później udałem się wraz z opatem do stajni.
- Wierzę w ciebie, inkwizytorze. Niech Bóg cię ma w swojej opiece. - Dagert wykonał w powietrzu znak krzyża.
- Nie zawiodę Go, opacie. - odrzekłem, wskakując na konia.
Mnisi otworzyli bramę i ruszyłem leśnym traktem do wioski Soren.
Docierałem do celu podróży, gdy w nozdrza uderzył mnie znajomy zapach. Poczułem smród spalenizny. Szybciej popędziłem konia, aby sprawdzić, że się mylę. Zza zakrętu drogi moim oczom ukazał się makabryczny widok. Zatrzymałem wierzchowca i z trudem z niego zsiadłem. Zapadłem się po kostki w popiele. Cała wioska została doszczętnie spalona. Między dymiącymi resztkami domów leżały zwęglone ludzkie ciała. Przeszedłem między zwłokami rozglądając się po pogorzelisku. Nagle usłyszałem cichy jęk, wydobywający się ze sterty niedopalonych ciał. Odsunąłem zwłoki jakiegoś mężczyzny i dostrzegłem konającego kowala.
- Co tu się stało? - spytałem przerażony.
Kowal z trudem przełknął ślinę. Z jego ust wypłynęła strużka krwi.
- Czterech jeźdźców w czarnych kaftanach. Jeden z nich miał maskę przedstawiającą trupią czaszkę. Wołali na niego Trisar. Porwali młodą dziewczynę a wioskę spalili.
Ruszyłem do pozostawionego na drodze konia, aby podać kowalowi wody. Odpiąłem skórzaną sakwę i wróciłem do konającego.
- Już za późno. - szepnął umierający kowal. - Dobij mnie.
- Nie mogę. - wyjęczałem, ocierając łzy. - Ale obiecuję ci, że dosięgnie ich ręka Boga.
Podniosłem się z ziemi. Już miałem odejść, ale zatrzymałem się na chwilę. Sięgnąłem po sztylet, schowany w cholewie buta. Rzuciłem go na pierś mężczyzny.
- Dziękuję. - usłyszałem cichy, jak lekki wiatr, zachrypnięty głos.
Wskakując na konia dobiegł mnie przytłumiony krzyk kowala. Obróciłem się. Wbił sobie sztylet w krtań. Szybka śmierć, to jedyne, co mogłem dla niego zrobić.
(3) Mglista dolina
Zrobiło się już prawie ciemno, gdy dotarłem w pobliże mglistej doliny. Cała okolica, jak i zamek Nadir, cieszyły się złą sławą. Jego właścicielką była szalona Jenet, o której mówiono, że postradała zmysły. Jej ludzie byli bezduszni i bezwzględni. Zawsze wykonywali jej rozkazy, nie robiły na nich wrażenia ludzkie tragedie.
Zsiadłem z konia i położyłem się w trawie u wejścia do doliny. W głębi dojrzałem potężny zamek z czterema wieżami, otulony gęstą, mleczną mgiełką. Od skraju lasu aż do zamku nie było żadnej roślinności, poza kilkoma uschniętymi drzewami, na których gnieździły się ogromne kruki. Ich potworny jazgot rozchodził się po całej dolinie.
W połowie drogi dolinę przecinał wąski strumień. Po drewnianym moście wolno przejeżdżał chłopski wóz. Zapewne wiózł do zamku jakąś strawę albo trunki dla nieobliczalnej Jenet.
Wyskoczyłem zza krzaków i pobiegłem w kierunku mostka. Dogoniłem wóz i niepostrzeżenie wskoczyłem na pakę, kryjąc się pod podziurawioną plandeką. Skryłem się za drewnianymi beczkami. Miałem rację, myśląc, że wiedźma zażyczyła sobie kolejnej porcji trunków.
Wozem kołysało na boki. Koła skrzypiały na nierównościach drogi. W końcu dotarliśmy do wrót zamku. Chłop zatrzymał wóz. Wyjrzałem przez otwór w plandece. Dostrzegłem dwóch strażników, którzy stali tuż przed bramą.
- Dokąd? - spytał jeden z nich, podchodząc do chłopa.
- Wiozę wino dla Jaśnie Pani. - zachrypiał chłop.
- Pokaż, co masz na wozie.
Wcisnąłem się bardziej między beczki. Strażnicy podeszli z tyłu i zajrzeli do wnętrza, oświetlając wszystko pochodniami. Nie zauważyli nic ciekawego i podeszli do chłopa.
- Dobrze, możesz wjechać. - powiedział drugi ze strażników. - Wpuśćcie go! - krzyknął w kierunku bramy.
Stalowa krata po chwili zaczęła się podnosić. Wóz ruszył z miejsca i mijając bramę wjechał na obszerny dziedziniec.
Podeszło zaraz dwóch pachołków, którzy zaczęli rozładowywać wóz. Gdy odeszli, niosąc beczki, wyskoczyłem z paki i ukryłem się za załomem murów. Namacałem z tyłu jakiś skobel i otworzyłem drzwi. Wślizgnąłem się do wnętrza niedużej izby. Wyjąłem spod kaftana świecę i przystawiłem ją do płonącej pochodni. Wyszedłem z pomieszczenia drugimi drzwiami i znalazłem się w wąskim korytarzu. Ruszyłem przed siebie, dokładnie oświetlając ściany i posadzkę.
Nagle usłyszałem czyjeś głosy. Wcisnąłem się w boczną wnękę i straciłem grunt pod stopami. Poleciałem w dół i wpadłem do lodowatej wody. Pochodnia zaskwierczała i zgasła. Zrobiło się prawie całkiem ciemno. Ręce i nogi zaczęły mi cierpnąć od zimna i wilgoci. Rozejrzałem się na boki. Znalazłem się chyba w jakimś kanale, odprowadzającym wodę. Podpłynąłem do brzegu i spróbowałem wydostać się z wody. Podciągnąłem się i już miałem wyjść na kamienny gzyms, ciągnący się wzdłuż kanału, gdy nagle coś śliskiego okręciło się wokół mojej nogi i pociągnęło mnie do wody. Wpadłem z pluskiem w ciemną toń. Chciałem uwolnić się z uścisku, ale napastnik coraz bardziej zacieśniał chwyt, niemal miażdżąc mi kości. Zaczęło mi brakować powietrza. Sięgnąłem do cholewy buta, ale nie wyczułem sztyletu.
- "O cholera!" - przemknęło mi przez myśl.
Obracając się w wodzie i próbując rozluźnić uścisk, wyjąłem z trudem miecz z pochwy. Zacząłem nacinać nim skórę potwora, uszkadzając mięśnie. Poczułem, że napastnik zwolnił uchwyt. Z ogromnym wysiłkiem wypłynąłem na powierzchnię. Rzuciłem miecz na kamienny gzyms i trzymając się brzegu łapałem w płuca jak najwięcej powietrza. Mało pod tą wodą się nie udusiłem.
Odpocząłem chwilę i wydostałem się na brzeg. Ręce i nogi mi ścierpły od zimna. Zdjąłem mokry kaftan i zacząłem rościerać zmarznięte kończyny, aż poczułem ciepło krążącej krwi.
Podniosłem się z ziemi. Schowałem miecz a kaftan przerzuciłem przez ramię. Szedłem po omacku, dotykając dłonią wilgotnej ściany tunelu. Po kilkudziesięciu krokach zauważyłem po prawej stronie nikłe światło, prześwitujące przez szczeliny w murze. Przeszedłem jeszcze kilka kroków i natrafiłem na drewniane drzwi. Pchnąłem je do środka. Oślepił mnie blask płonących pochodni. Wszedłem na kamienny taras. Spojrzałem w dół komnaty i ujrzałem dobrze wyposażoną salę tortur. Po chwili usłyszałem zbliżające się odgłosy kilku osób. Drzwi do izby się otworzyły i do środka weszła Jenet a za nią wkroczyło dwóch strażników, ciągnących za sobą opierającą się młodą dziewczynę. Szybko i sprawnie rozciągnęli ją na stole, ustawionym po środku izby. Ręce i nogi zakuli w stalowe obręcze.
- Nie chcesz mi powiedzieć, gdzie ukryłaś magiczny pierścień? Sama twoja moc mi nie wystarczy, drogie dziecko. Aby zawładnąć tą nieobliczalną mocą muszę mieć jeszcze pierścień! - krzyknęła wiedźma.
Dziewczyna nie odezwała się nawet słowem. W milczeniu obserwowała miotającą się starą kobietę.
- Wyjdźcie i mi nie przeszkadzajcie! - Jenet zwróciła się do strażników, którzy bez słowa opuścili salę tortur.
A ja poczułem narastające podniecenie. Wreszcie będę mógł się przyjrzeć, jak nad ofiarą pracują inni. Z zaciekawieniem obserwowałem poczynania Jenet, która, ku mej uciesze, podeszła do stóp dziewczyny i zdjęła jej buty. Mogłem nacieszyć swój wzrok ładnymi, delikatnymi stopami.
- Pytam poraz ostatni, gdzie jest pierścień?! - wrzasnęła podirytowana wiedźma.
Nadal cisza.
Jenet stanęła na wprost stóp dziewczyny i powolnym ruchem zaczęła łaskotać delikatne podeszwy. Młodę dziewczę szarpnęło się jak w amoku. Gdy wiedźma zwiększyła prędkość ruchu palców na stopach torturowanej, ta zaczęła wyrywać się, ruszać tułowiem na boki i rzucać jak ryba w sieci. Jej głośny, wręcz histeryczny śmiech odbił się od ścian izby. Miało się wrażenie, że potrafi nawet skruszyć gruby mur. Dziewczyna wrzeszczała jak opętana. Jenet nie przerywała łaskotania, chcąc na tyle wymęczyć dziewczynę, aż ta będzie skłonna wszystko powiedzieć.
Z niemym uwielbieniem patrzyłem na tą scenę, napawając się widokiem torturowanej i jej mocnym i dźwięcznym śmiechem.
- Gdzie jest pierścień?! - ponownie spytała wiedźma, nie odrywając palców od stóp dziewczyny.
Ciągłe łaskotanie spowodowało, że męczona nie miała siły błagać o litość i zaprzestanie tortury.
- Gdzie?! - Jenet była coraz bardziej wściekła.
Wystarczająco się napatrzyłem na to widowisko. Zeskoczyłem z tarasu na posadzkę, tuż obok wiedźmy. Ta, zaskoczona moim nagłym pojawieniem się, oderwała palce od stóp dziewczyny. Chciała krzyknąć i wezwać strażników, ale zatkałem jej usta dłonią a drugą ręką skręciłem kark. Trzasnęły łamane kości. Upuściłem Jenet na posadzkę i odepchnąłem ją kilka metrów od łoża tortur.
- Dzięki ci, Panie. - wyjęczała dziewczyna. - Myślałam, że ta jędza zamęczy mnie na śmierć. A ja na prawdę nie wiem, o jaki pierścień jej chodziło.
- Nie martw się. - odrzekłem spokojnie. - Z jej strony nic ci już nie grozi.
Pod ścianą, na małym stoliku zobaczyłem klepsydrę. Wziąłem ją do ręki i postawiłem na samym brzegu. Obok leżała metrowa, cienka trzcinka z bambusa. Chwyciłem ją ze stołu i przekręciłem klepsydrę. Piasek leniwie zaczął przesypywać się przez wąską szklaną szczelinę.
Podszedłem do stóp dziewczyny.
- Co zamierzasz?! Uwolnij mnie! - krzyknęła wystraszona.
- Część twojej mocy zabrała ci ta wiedźma wydobywając z ciebie śmiech. Ja muszę dokończyć dzieła, zmuszając cię do krzyku. Nie martw się, będę cię chłostał tylko do momentu, aż cały piasek w klepsydrze znajdzie się w dolnej części naczynia.
- Co?!
Zamachnąłem się i ze świstem trzcinka opadła na bose podeszwy. Dziewczyna wrzasnęła z bólu jak rażona piorunem. Zacząłem wymierzać kolejne razy, aż na skórze stóp pojawiły się sine wybroczyny. Jeszcze kilka uderzeń i w miejscach trafionych trzcinką pokazały się nitki krwi.
Dziewczyna krzyczała ile sił w płucach, za każdym uderzeniem. Piasek przesypał się dopiero do połowy. Zmęczyłem się tym biczowaniem. Rzuciłem trzcinkę na podłogę i chwyciłem płonącą pochodnię. Przystawiłem ją do stóp dziewczyny a krew na skórze zaczęła aż wrzeć od nadmiernego gorąca. Po chwili poczułem swąd palonego mięsa. Podeszwy dziewczyny zrobiły się czarne jak węgiel.
- Nie wytrzymam dłużej! Aaaa...! - torturowana straciła przytomność i opadła na stół.
Obejrzałem się. Piasek w klepsydrze przesypał się do końca. Odjąłem pochodnię od stóp dziewczyny i włożyłem ją w uchwyt na ścianie. Wyjąłem miecz i odciąłem dziewczynie głowę. Krew trysnęła na boki, ochlapując posadzkę i mój kaftan.
Oszukałem przeznaczenie.
(4) Wydostać się z piekła
Za drzwiami usłyszałem czyjeś kroki. Chwyciłem z ziemi zwój liny i zarzuciłem go na ozdobny palik, okalający taras. Zacząłem się wspinać, gdy drzwi do sali tortur się otworzyły i wbiegło trzech strażników.
- Brać go! - krzyknął jeden z nich.
Drugi chwycił koniec liny i zaczął nią poruszać na boki. Puściłem się i upadłem na posadzkę. Błyskawicznie się podniosłem i wyjąłem miecz. Strażnicy ruszyli na mnie z impetem. Z trudem sparowałem ciosy dwóch z nich, trzeci trafił mieczem o kamienną ścianę. Próbowałem nie dać się okrążyć. Stanąłem po jednej stronie ławy, na której leżało ciało dziewczyny, a po drugiej strażnicy. Nagle jeden z nich wskoczył na ławę i chciał zadać cios. Zachwiał się, a ja wykorzystując ten fakt, obciąłem mu nogę tuż pod kolanem. Mężczyzna zawył z bólu i spadł na posadzkę. Strąciłem z ławy resztę jego krwawiącej nogi i przejąłem inicjatywę. Naparłem na pozostałych strażników, wypychając ich poza salę tortur. Zamknąłem za nimi drzwi i zastawiłem je drewnianą belką, którą włożyłem w uchwyty, znajdujące się po bokach framugi.
Schowałem miecz i ponownie zacząłem się wspinać po linie. Już miałem złapać się rantu kamiennego tarasu, gdy usłyszałem znajomy świst i poczułem strzałę, przebijającą moje prawe udo. Krzyknąłem z bólu i wydostałem się z trudem na taras.
Krew sączyła się z rany. Musiałem wyjąć strzałę, nie wiedziałem czy nie jest zatruta. Chwyciłem ze ściany pochodnię. Rozerwałem spodnie i obejrzałem ranę. Położyłem pochodnię na posadzce i chwyciłem oburącz za wystający fragment strzały. Zacisnąłem zęby i mocno szarpnąłem. Poczułem nieokiełznany ból. Mało nie straciłem przytomności. Ale najgorsze dopiero mnie czekało. Nie miałem czym zatamować krwi ani odkazić rany. Popatrzyłem z przerażeniem na płonącą pochodnię.
- Aaaa! - doleciał mych nozdrzy smród z przypalonej rany. Straciłem przytomność.
Ocknąłem się po pewnym czasie. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz i dotkliwy ziąb. Zorientowałem się, że nadal znajduję się na tarasie. Wziąłem miecz i kulejąc wyszedłem na korytarz. W drugim ręku trzymałem pochodnię. Przemieszczałem się wąskim gzymsem, ciągnącym się wzdłuż kanału. Dotarłem do rozwidlenia. Poszedłem w lewo i nagle chodnik urwał się. Znalazłem się u wylotu kanału, tuż nad fosą. Schowałem miecz do pochwy i położyłem pochodnię na gzymsie. Stanąłem na krawędzi otworu i skoczyłem do wody. Po paru minutach znalazłem się na drugim brzegu. Wydostałem się na ląd i ukryłem w gęstych krzakach, obrastających fosę. Po krótkim odpoczynku ruszyłem w powrotną drogę do, pozostawionego na skraju lasu, konia.
Po wyczerpującej podróży dotarłem do klasztoru Laris. Mnisi zaprowadzili mnie do infirmerii.
Po chwili zjawił się u mego boku opat Dagert.
- Paskudna rana, Velgeroth. - powiedział, zaglądając przez dziurę w spodniach.
- Nie ma to jak dobre słowo. - zauważyłem ironicznie.
- Nie przejmuj się. Mnisi się tobą zajmą. Myślę, że nie gorzej niż Cadfael.
- Mam nadzieję.
- A jak wyprawa? Zakończyła się sukcesem? - dopytywał się opat.
- Jak się za coś biorę, to muszę wykonać zadanie. Poza tym Bóg nade mną czuwał.
- I chwała mu za to. - dodał Dagert.
- Amen.
Offline
Strony: 1
[ Wygenerowano w 0.017 sekund, wykonano 8 zapytań - Pamięć użyta: 582.55 kB (Maksimum: 695.2 kB) ]