Polskie forum łaskotek

Najlepsze miejsce dla miłośników łaskotek

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2021-04-29 10:55:41

Black
Użytkownik
Dołączył: 2021-04-11
Liczba postów: 34
WindowsChrome 90.0.4430.85

Van Graaf

Van Graaf



W korytarzu było czuć wilgoć i zapach stęchlizny. Po kamiennej śliskiej ścianie toczyła się kropla wody. Rosły mężczyzna w długim czarnym płaszczu kroczył przed siebie za osobnikiem w brązowym habicie. Mnich dzierżył w dłoni płonącą pochodnię, bacznie oświetlając kamienną posadzkę.
Skręcili w pierwszą odnogę po lewej stronie. Kierowali się do głównego pomieszczenia zamku Artax.
Tropiciela wezwała do siebie Lady Bellock, chcąc złapać złodziejkę, która wykradła ze skarbca najcenniejszą i unikatową złotą strzałę Margardu. Strzała posiada magiczną moc, która pozwala jej właścicielowi dzielnie kroczyć przez świat demonów i czarownic.

Obaj mężczyźni dotarli wreszcie do sali audiencyjnej. Strażnicy chwycili za obręcze u wrót i mocno pociągnęli je do siebie. Drewniane masywne wrota uchyliły się przy akompaniamencie okropnego skrzypienia. Padło na nich ostre białe światło. Przymknęli oczy, biel była zbyt uporczywa dla przyzwyczajonych do ciemności korytarza źrenic.
Mnich cofnął się a tropiciel pewnie wkroczył do ogromnej komnaty. Wspaniale rzeźbione kielichy i czerwone dywany świadczyły o bogactwie i klasie ich właścicielki. Na ścianach wisiały piękne obrazy najznamienitszych mistrzów. Mężczyzna oglądał je pełen podziwu.
Nagle w ścianie, tuż obok złotego tronu, otworzyły się niewielkie drzwi i do środka weszła średniego wzrostu kobieta z długimi kruczoczarnymi włosami. Jej czerwona suknia wyszywana diamentami ciągnęła się jakiś metr za nią. Strój idealnie ukazywał jej zgrabną sylwetkę. Niestety kompletu dopełniała jej blada cera, która trochę niweczyła pozostałe zalety.
Kobieta usiadła na tronie i skinęła głową w stronę przybysza. Mężczyzna niepewnie podszedł do niej i schylił się, wbijając wzrok w białą posadzkę.
- Witaj, Van Graaf. - zaczęła kobieta. - Musiałam się nieźle natrudzić, aby cię znaleźć.
- Pani, w mojej profesji liczy się przede wszystkim to, że ciężko mnie namierzyć. - odparł tropiciel.
- Nie wezwałam cię jednak bez potrzeby. - Lady poruszyła się na tronie poprawiając suknię. - Skradziono mi bardzo cenny przedmiot przez jedną z moich służących. Musisz ją odnaleźć i zwrócić mi złotą strzałę. Rozpoczęłam już śledztwo, za chwilę pierwsza z dziewczyn zostanie wzięta na przesłuchanie. Możemy zobaczyć, co ma do powiedzenia. Później będziesz działać już na własną rękę. I jeszcze jedno, chcę tę złodziejkę dostać żywą! Musi ponieść karę za swoje zuchwalstwo!
- Oczywiście, Pani. - tropiciel podrapał się po brodzie. - A co z wynagrodzeniem?
- Cena nie gra roli. - kobieta odpowiedziała podniesionym głosem. - Ta strzała jest bezcenna.
Lady Bellock wstała z tronu i podeszła do mężczyzny. Na jej czerwonych ustach pojawił się nikły uśmiech.
- Chodźmy. - chwyciła tropiciela za rękę. - Zobaczymy, co pierwsza z moich podwładnych ma nam ciekawego do powiedzenia.


.....

Zamek Artax wzniesiono w niedostępnym terenie, na rozległej równinie Margard. Otoczony ze wszystkich stron mokradłami i bagnami skutecznie utrudniał podejście pod zamek albo odwiedziny nieproszonych gości. Kolczaste, ogołocone z liści drzewa, wyrastały z mokradeł a na ich gałęziach kolonię sprawiły sobie ogromne kruki. Całość spowita gęstą mgłą powodowała odpychające wrażenie. Z pomiędzy mgły wybijały w górę dwie strzeliste wieże zamku. Cała masywna sylwetka budowli, wykonana z brunatnego kamienia, gdzieniegdzie zaczęła się kruszyć pod wpływem wilgoci. Obecnie więźniowie pod nadzorem żołnierzy prowadzili roboty remontowe. W ciężkich warunkach, panujących na równinie, część robotników ginęła z wycieńczenia. Oprócz bagien, zamek otaczała głęboka fosa, wypełniona gęstym i stęchłym mułem, który wciągał każdego wrzuconego do fosy. Wokół zamku mieściły się podupadłe chaty wieśniaków, służących swojej pani na wszelkie możliwe sposoby. Znali jej nastroje i wiedzieli, czym się może skończyć niepodporządkowanie się jej woli. Młodzi nieraz byli brani na długotrwałe badania, podczas których rzucali oskarżenia na innych mieszkańców wioski. Lady Bellock zwłaszcza lubiła oglądać przesłuchania młodych dziewcząt, słuchać ich pisków, krzyków i śmiechu. Jej sadystyczne skłonności wzięły się z dzieciństwa, kiedy to na dworze króla Gerarda niejednokrotnie za liche wybryki brano ją do lochu i torturowano dla uradowania władcy.

.....

Tropiciel wraz z Lady Bellock zmierzali do najniższych i najmroczniejszych kondygnacji zamku. Krętymi schodami, prowadzeni przez przewodnika z pochodnią, udawali się do obszernych i przepastnych lochów. Kroczyli długim korytarzem, po bokach którego mieściły się cele dla więźniów. Na końcu korytarza znajdowała się sala przesłuchań. Właśnie z jej głębi wydobywały się krzyki i błagania jakiegoś mężczyzny.
Strażnik otworzył wrota. Lady i tropiciel weszli do środka.
Na środku izby, podwieszony za wyciągnięte nad głowę ręce, stał młody i goły mężczyzna. Jego stan co prawda ciężko było nazwać staniem, raczej wisiał na swoich rękach. Na jego plecach widniały krwawe i sine pręgi od bata. Obok niego stała oprawczyni w czarnym kombinezonie. W ręku trzymała długi i ostry bat. Właśnie padło kolejne uderzenie. Chłopak jęknął bezgłośnie.
- Starczy! - rozkazała Bellock. - Odetnijcie go!
Oprawczyni odłożyła bat i jednym ciosem miecza przecięła sznur. Mężczyzna upadł na kamienną posadzkę.
- Zabierzcie to ścierwo! - padł kolejny rozkaz.
Przyszło dwóch strażników. Chwycili chłopaka za ręce i nogi i wynieśli go z sali tortur.
- Kto to? - spytał tropiciel.
- Jeden z więźniów, który nie stosował się do moich poleceń. - powiedziała Lady. - Ale nie po to tu przyszliśmy, aby debatować o zarazie, jaka tutaj panuje i nad którą muszę panować. Pora porozmawiać z jedną z moich służących.
Lady Bellock usiadła na bogato zdobionym tronie, usytuowanym na wprost łoża do rozciągania. Van Graaf stanął obok niej, czekając na początek badania.
- Przyprowadźcie Jennet! - Bellock zwróciła się do swoich strażników. - Ona pójdzie na pierwszy ogień!


Mężczyźni skinąwszy głowami w potwierdzeniu przyjęcia polecenia, otworzyli masywne wrota i nie domykając ich, oddalili się korytarzem. Stanowili swoje przeciwieństwo i udając się razem po dziewczynę, przedstawiali dość komiczny widok. Pierwszy był bardzo wysoki, chudy, żylasty, z pokaźnych rozmiarów łysiną na czaszce. Miał długą, końską twarz, nieco wyłupiaste oczy i niezbyt rozgarnięty wyraz na swej fizjonomii. Drugi był niski, przysadzisty, a właściwie karłowaty, korpulentny, z kędzierzawymi, zmierzwionymi włosami. Do tego garbaty i wyraźnie utykający na jedną nogę. Twarz miał ziemistą, ospowatą, a w niej głęboko osadzone, złośliwe i przebiegłe oczka, zdradzające ukryte skłonności do okrucieństwa. Tak jak to często bywa u osób dotkniętych jakąś poważną, drażniącą ludzkie oczy ułomnością.
Przez uchylone wrota słychać było ich dudniące, odbijające się echem od ścian korytarza, nierówne kroki. Wreszcie ustały, po czym dał się słyszeć metaliczny chrobot przekręcanego w zamku klucza oraz świdrujące w uszach skrzypienie zardzewiałych zawiasów krat. Odgłos kroków zbliżył się ponownie, ale tym razem towarzyszyło im plaskanie czyichś drobnych, bosych stóp o posadzkę korytarza. Drzwi otworzyły się szerzej i strażnicy weszli ponownie, prowadząc między sobą młodą kobietę. Ręce miała skrępowane powrozem, którego koniec dzierżył niższy ze strażników. Była szczupła, średniego wzrostu. Jej długie, jasne włosy były w nieładzie, a gdzieniegdzie tkwiły w nich źdźbła słomy. Spoglądając niepewnie wokół mrużyła swoje jasno niebieskie oczy, odwykłe od jasności panującej w sali tortur, zwanej też salą przesłuchań. Suknia, jaką miała na sobie, była w wielu miejscach podarta i poszarpana, a jedno z rozdarć ukazywało białą, nagą pierś. Postrzępiony dół sukni nie dawał dostatecznego okrycia jej gołym nogom, a palce bosych, zsiniałych z zimna stóp, w geście bezradności podkurczała pod siebie. Już od pierwszego spojrzenia było oczywiste, że wcześniej ktoś się nad nią znęcał i że była przetrzymywana w celi, bynajmniej nie w komfortowych warunkach. Na chłodnej Lady Bellock nie wywarło to żadnego wrażenia.

- Namyśliłaś się, będziesz mówić? – spytała dziewczynę ostrym głosem.

- To Betty wykradła strzałę – wydukała przesłuchiwana.

- Przestań bawić się ze mną w kotka i myszkę, bo cię to drogo będzie kosztować. Tyle to i my wiemy. Skoro Betty niespodziewanie znikła dziś w nocy, to tym samym jakby się sama przyznała, że to jej sprawka. Byłaś jej najlepszą przyjaciółką, spałyście w jednej komnacie. Niemożliwe, abyś czegoś nie zauważyła. Dobrze ci radzę – mów wszystko, co wiesz. Jeśli cokolwiek zataisz, gorzko tego pożałujesz – powiedziała władczyni zamku mocnym głosem.

Jej podniesiona głowa i akcentująca pewność siebie postawa, wybitnie potwierdzały prawdziwość jej słów. W przypadku nieudanej próby zatajenia czegokolwiek, na pewno nie okaże tej nieszczęśnicy litości.

- Ale ja nic nie wiem… - zaczęła indagowana, ale zamilkła, bo Lady z rozmachem uderzyła ją otwartą dłonią w twarz, aż echo rozeszło się po rozległej sali.

– Kłamiesz łajdaczko, wiesz o tym równie dobrze, jak ja – wysyczała, tłumiąc wściekłość.

- Nie ma na co czekać Gladys, na łoże kaźni z nią – zwróciła się do kobiety w czarnym kombinezonie.

Ta skinęła w niemym geście na swoich pomocników i po niedługim czasie Jennet całkowicie obnażona leżała na plecach, na niezbyt wysokiej i niewygodnej, płaskiej, drewnianej konstrukcji. Powierzchnia celowo była nierówna, nabita ćwiekami, tak aby boleśnie uwierały ciało przymocowanego do niej skazańca. Ręce i nogi dziewczyny były rozkrzyżowane, naprężone i unieruchomione przy pomocy sznurów. W jej oczach czaiło się najwyższe przerażenie.

- Najpierw sprawdź, jak reaguje na łaskotki. I sprowadź swojego czworonożnego pomocnika. Dawno go nie widziałam w akcji i już zdążyłam się stęsknić za tym widokiem. – Pani Zamku Artax ponownie wydała rozkaz kobiecie pełniącej obowiązki kata.

Ta szybkim ruchem głowy odrzuciła swoje gęste, długie, rude włosy do tyłu.

– Przyprowadź Heliosa. Pośpiesz się i nie zapomnij o tłuszczu – wydała polecenie jednemu ze swych pomocników, a ten bezzwłocznie wybiegł z komnaty.

Oprawczyni wezwała gestem dłoni dwie młode dziewczyny, ubrane w krótkie, nie krępujące ruchów tuniki, najwidoczniej również będące jej asystentkami. Gdy te się zbliżyły, wręczyła im jakieś niewielkie przedmioty i jęła coś tłumaczyć i wyjaśniać ściszonym głosem. Lady Bellock stanęła z boku, najwyraźniej z zamiarem dokładnego śledzenia przebiegu dalszych wydarzeń. Po kolejnej chwili do Sali Przesłuchań żwawo wkroczył pies rasy pointer, prowadzony na naprężonej smyczy przez pomocnika, który wybiegł przed paroma minutami. Ten wyjął z kieszeni słoik z gęsim smalcem i nasmarował nim obficie stopy unieruchomionej dziewczyny. W trakcie tej czynności drugą ręką przytrzymał za obrożę psa, który się gwałtownie wyrywał, bo już zdążył zwęszyć swój przysmak. Uwolniony dopadł do stóp Jennet i ciepłym, szorstkim językiem zaczął niecierpliwie zlizywać tłuszcz z jej stóp, wciskając się także w przestrzenie miedzy palcami. Zlizywał swój smakołyk łapczywie, ale i dokładnie, od czasu do czasu pomagając sobie zębami.
Dziewczyna zaczęła piszczeć, chichotać i poruszać stopami. Oczywiście tylko w takim zakresie, na jaki pozwalały jej więzy. Widać było, że te niewinne z pozoru łaskotki, stanowią dla niej trudną do zniesienia torturę. Ale to był dopiero początek. W tej chwili do akcji wkroczyła Gladys. W obu dłoniach trzymała miotełki ze sztywnego włosia, którymi zaczęła łaskotać brzuch Jennet. Na ten znak przyłączyły się obie młódki w tunikach. Stanęły po obu stronach łoża kaźni i identycznymi miotełkami zaczęły drażnić naprzemiennie napięte pachy i boki dziewczyny. Ta zaczęła drgać, śmiać się, podskakiwać… Widać było, że gdyby nie sznury, zwinęła by się w kłębek. Po jakimś czasie zaczęła się zachłystywać i krztusić. A nawet dusić, o czym świadczyły jej wytrzeszczone oczy i siniejące policzki.

- Dość! – krzyknęła donośnym głosem Bellock, szarpiąc brutalnie ubraną na czarno kobietę za ramię. Rumieńce na jej bladych dotąd policzkach, świadczyły o silnym wzburzeniu i gniewie.

– Czy ja muszę zawsze wszystkiego pilnować? Straciłaś rozum, Gladys? Jeszcze chwila, a zamęczyły byście ją na śmierć i już nic nie udało by się z niej wydobyć! Jeszcze raz stracisz kontrolę, nad tym co robisz, a zajmiesz jej miejsce! Mam ci odnowić pamiątkę sprzed roku? – wściekała się władczyni, zaglądając swojej podwładnej prosto w oczy. Ta speszona, opuściła wzrok.

- Wybacz mi pani, to już się więcej nie powtórzy. Okaż mi wyrozumiałość, przyrzekam, że będę się już pilnować – powiedziała pokornym głosem, skłaniając się nisko.

Na samą myśl o chłoście i kaźni, jakich doświadczyła w minionym roku, dostawała dreszczy. Blizny i szramy, jakie cały czas się utrzymywały na jej ciele, nie pozwalały o tym zapomnieć.
Lady Bellock zignorowała te wiernopoddańcze gesty, skupiając swoją uwagę na Jennet, która z trudem dochodziła do siebie.

- Masz dość? – spytała. Dziewczyna, z trudem łapiąc oddech, wykonała potakujący gest głową.

- Będziesz mówić? – padło kolejne pytanie, potwierdzone w identyczny sposób, jak poprzednio. – A powiesz nam absolutnie wszystko co wiesz? Czy może znowu trzeba będzie cię do tego zachęcić? - spytała dziewczyny.

Ta zaczęła się gwałtownie szarpać, a w jej jasnych oczach pojawiło się przerażenie, połączone z błaganiem.

- Pani, przysięgam, wyjawię ci wszystko, tylko błagam, uwolnij mnie z tych więzów! I nie każ mnie już tak dręczyć! – wyrzuciła z siebie urywanym, zdyszanym głosem.

- Rozwiążcie ją – zarządziła Lady, a trzy kobiety w błyskawicznym tempie zaczęły wypełniać jej wolę.

- Dajcie jej jakiś zydel i łachy do okrycia – zakomenderowała Pani na Artax.

Zmaltretowana nieszczęśnica po chwili siedziała na stołku, wstydliwie zasłaniając swą nagość strzępami odzieży. Lady Bellock usiadła naprzeciwko niej, na znacznie wygodniejszym krześle, które podsunęła jej czyjaś usłużna dłoń.

- Słucham, co masz do zakomunikowania. Mów wszystko ze szczegółami, od samego początku – sprecyzowała, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, co do swoich oczekiwań.

Siedząca naprzeciwko niej młoda, jasnowłosa kobieta wzięła kilka głębszych oddechów, po czym rozpoczęła opowieść.

- Dwa dni temu zamek odwiedził domokrążca, pozwoliłaś mu pani na handel także ze służbą zamkową – zagaiła niepewnym głosem.

- Pamiętam, kupiłam od niego cztery piękne, ozdobne świeczniki, do tego całkiem tanio. Ale co to ma do rzeczy? – spytała oschłym tonem kruczowłosa kobieta w czerwonej sukni.

- Kiedy Betty wprowadziła go do naszej komnaty, ja stałam akurat za szafą. Początkowo nie zauważyli mnie i zaczęli rozmawiać. Okazało się że to nie domokrążca, tylko przebrany przemytnik. Z bandy, która koczuje w Lesie Demonów, za bagnami Cliver. Oferował Betty sowitą zapłatę, za wykradzenie strzały Margardu. Mówił, że ma już kupca, dla którego cena nie gra roli i dlatego tak bardzo jest zainteresowany jej zdobyciem. Podsłuchiwałam ich rozmowę i czekałam, aż wyjdą, aby czym prędzej ci pani o tym donieść. Ale w pewnej chwili nie udało mi się stłumić kichnięcia i oni mnie odkryli – głos dziewczyny w tym momencie się załamał i z widoczną bojaźnią spojrzała niepewnie w oblicze swej pani.

- I co było dalej? Radzę ci, mów od razu wszystko, bez zachęty. Bo będzie gorzej – odezwała się Lady, z pogróżką w głosie.

- Kazali mi milczeć, powiedzieli, że jeśli pisnę komukolwiek słówko, to zginę w męczarniach. Na dowód tego, że to prawda, ten przemytnik wyjął nóż i skaleczył moją rękę. Spójrz pani – Jennet zademonstrowała dłoń, na której było wyraźnie widać niedawno zakrzepłą ranę, jeszcze ze śladami krwi. - Powiedzieli, że muszę robić to, co mi każą, bo inaczej mnie zabiją. Byłam w strachu… Pani, ja tego nie chciałam, oni mnie zmusili – głos dziewczyny coraz bardziej się załamywał, a w jej oczach pojawił się paniczny lęk.

Było oczywiste, że ma coś jeszcze do powiedzenia w tej sprawie, ale boi się to wyznać. Starała się zawczasu wzbudzić u władczyni jakieś współczucie czy litość, co jednak z góry było skazane na porażkę. Kamienne oblicze kobiety o lodowatym sercu nie wróżyło nic dobrego, więc Jennet zamilkła w niemym przerażeniu. Wiedziała, że nie ma wyjścia i będzie musiała wreszcie wyjawić wyjątkowo niekorzystną dla siebie prawdę. Mimo to, instynktownie starała się jak najbardziej oddalić w czasie to, co i tak było nieuniknione.
Czarnowłosa kobieta uniosła się ze swego miejsca, silnie ścisnęła za nadgarstki siedzącą naprzeciwko niej dziewczynę i surowo spojrzała jej prosto w twarz.

- Gadaj natychmiast, co było dalej! Chyba już wiesz, że ze mną nie ma żartów! Jak zaraz dostaniesz sto batów, to ci to skutecznie rozwiąże język! Albo wrócisz na łoże kaźni! Już cię raz ostrzegałam, że masz powiedzieć całą prawdę do końca! Trzeci raz już nie będę ci o tym przypominać, tylko zlecę Gladys, aby się odpowiednio tobą zajęła – komunikat Lady Bellock brzmiał chłodno i dobitnie, więc Jennet drżącym, niepewnym głosem kontynuowała swoją opowieść.

- Zanim przemytnik odszedł, powiedział, że mam we wszystkim słuchać Betty, bo jak tego nie zrobię, to on mnie znajdzie choćby na końcu świata i się ze mną policzy. Następnego dnia Betty kazała mi udać się od skarbca i zalotami do strażnika odwrócić jego uwagę. Zrobiłam to, a Betty w tym czasie wykradła złotą strzałę, a on niczego nie zauważył. – Jennet znowu urwała, na widok gniewnego oblicza Lady Bellock.

- Czyli jej pomogłaś, jesteś współwinna tej kradzieży. Jako wspólniczka zasłużyłaś na taką samą karę, jak tamta parszywa złodziejka. Dostaniesz to, na co zasłużyłaś i Gladys zaraz się o to zatroszczy - powiedziała Lady, z tłumioną złością.

Dziewczyna, słysząc te słowa zaczęła cała dygotać. Zerwała się z miejsca i ze szlochem rzuciła do nóg swojej pani.

- Daruj mi Pani, bałam się tych ludzi, że zrobią mi krzywdę, okaż mi miłosierdzie – łkała, całując jednocześnie rąbek czerwonej sukni Lady Bellock. Ale ta nie miała zamiaru okazywać jej litości i brutalnie odtrąciła ją nogą.

- Ty głupia dziewko, zaraz cię nauczę, kogo powinnaś się bać! Zakuć ją w dyby – powiedziała, zwracając się do Gladys.


Ta skinęła na swoje pomocniczki, które ujęły Jennet za ramiona i podniosły z podłogi. Po krótkiej chwili jasnowłosa kobieta była unieruchomiona w niewygodnej, zgiętej pozycji. Jej wyeksponowane pośladki oczekiwały na wyznaczenie kary.

- Na początek pięćdziesiąt razy kotem o dziewięciu ogonach – padło polecenie.

Słysząc to, kobieta w czarnym kombinezonie zdjęła ze ściany narzędzie kary. Do drewnianej rękojeści było przytwierdzonych dziewięć dość grubych rzemieni z zawiązanymi supłami. Rudowłosa już brała zamach, ale Lady powstrzymała ją gestem. Podeszła od przodu do Jennet i uniosła jej głowę ku górze, brutalnie pociągając za włosy.

– Podsuńcie mi krzesło – rzuciła przez ramię.

Mimo, że polecenie nie miało konkretnego adresata, zostało spełnione niezwłocznie. Każdy ze służby, kto znajdował się w pobliżu, rzucił się czym prędzej by spełnić wolę władczyni. Ta, nie puszczając włosów uwięzionej w dybach służącej, wyszeptała jej prosto w twarz:

- Nie odwracaj głowy, chcę cię cały czas widzieć, rozumiesz? Jak nie będziesz patrzeć na mnie, zostaniesz dodatkowo ukarana – powiedziawszy to, puściła jej włosy, ujęła za podbródek, rozsiadła wygodnie na krześle i dała znak kobiecie w czerni do rozpoczęcia chłosty.

Kobieta-kat odchyliła ciało do tyłu, wprawnie wzięła zamach i dziewięciorzemienny pejcz ze świstem przeciął powietrze, po czym z głośnym klaśnięciem uderzył w naprężone pośladki karanej służącej. Ta wydała okrzyk bólu, po czym otrzymała następne uderzenie. Po ósmym razie Lady Bellock gestem dłoni wstrzymała wymierzanie kary.

- Mam dość tych wrzasków, uszy od tego puchną, zaróbcie coś z tym – wydała polecenie.

Dziewczyny w tunikach wzięły podłużny, niewielki kawałek drewna, owinęły go w płótno i wtłoczyły pomiędzy zęby Jennet. Następnie innym kawałkiem tkaniny obwiązały jej usta, tak, aby nie mogła wypluć knebla. Chłosta rozpoczęła się na nowo. Od tej pory karana dziewczyna zamiast krzyków, wydawała z siebie jedynie jęki.

Lady ani na moment nie spuszczała wzroku z twarzy Jannet, wykrzywianej grymasem bólu, po każdym uderzeniu. Z nie ukrywaną, sadystyczną rozkoszą napawała się widocznym w jej oczach bólem, strachem i cierpieniem. Gdy chłosta się skończyła i knebel został wyjęty z ust służącej, ta łkała, spazmatycznie łapiąc powietrze. Bellock, zanim się odezwała, odczekała chwilę, pozwalając dziewczynie jako tako dojść do siebie.

- To dopiero zapowiedź tego, co cię naprawdę czeka. Pomagając tej złodziejce zdradziłaś mnie, a zdrady nigdy nie wybaczam. Ale dam ci szansę. Jeśli przypomnisz sobie jeszcze coś z tej podsłuchanej rozmowy, jakiś ważny szczegół, pomocny w odzyskaniu złotej strzały, złagodzę ci karę – powiedziała spokojnym głosem.

Na zapłakanej twarzy Jennet pojawiło się napięcie, było widać, że usilnie stara się coś sobie przypomnieć. Nagle jej oblicze się rozjaśniło.

- Polana Trzech Dębów – prawie krzyknęła. – Mówili coś o Polanie Trzech Dębów, tam teraz koczują przemytnicy - wyjaśniła, już mniej egzaltowanym głosem.

Trzymający się dotąd na uboczu tropiciel wysunął się z cienia.

- Pozwól o Pani – skłonił się przed władczynią zamku – znam to miejsce, to rozległa polana w Lesie Demonów, myślę że tam się trzeba udać jak najprędzej. Przemytnicy są niezwykle ostrożni i często zmieniają miejsce pobytu, tak że zapewne długo tam nie pozostaną.

- Uwolnijcie ją – powiedziała Lady, zwracając się do Gladys i nie czekając na spełnienie rozkazu, dodała: - A potem wtrąćcie do lochu. Jak spędzi noc w towarzystwie pająków i karaluchów, będzie mogła zastanowić nad tym, jakie zrobiła głupstwo, nie powiadamiając mnie o wszystkim zawczasu. Rano wyciągnijcie ją z lochu, po czym wymierzysz jej trzydzieści batów na powitanie dnia. Takich, jak wcześniej temu chłopakowi, ale jej stopy nie mogą wisieć w powietrzu. Nie jest tak silna i może nie wytrzymać. A będzie mi jeszcze potrzebna. Jak skończysz chłostę, przyślij kogoś po mnie. Przyjdę tu i wydam dalsze rozkazy. A wy – zwróciła się do pozostałych osób w sali – macie we wszystkim słuchać Gladys. Wszystkie jej polecenia macie traktować tak, jakbym ja je wydała. Kto się do tego nie zastosuje, pożałuje że się urodził. A ty Trevor – tu zwróciła się do karłowatego strażnika – masz się trzymać z dala od tej dziewczyny. Dziś sobie pofolgowałeś i wystarczy. Ale od teraz jeśli choćby tkniesz ją palcem, to uwolnię cię od twego garbu przy pomocy miecza – Bellock zmierzyła adresata tych słów surowym wzrokiem.

Niski strażnik był impotentem i kompensował sobie tę ułomność w ten sposób, że z wyjątkowym upodobaniem dręczył młode dziewczyny. Obmacywał, podszczypywał, obnażał, czasem drapał a nawet gryzł. Nie przepuścił żadnej okazji, aby którejś choćby nie dać siarczystego klapsa w tyłek. Lady Bellock była dziwnie wyrozumiała dla jego sadystycznych upodobań. Może dlatego, że sama miała skłonności do okrucieństwa…

- Chodźmy, Van Graaf, nie mamy ani chwili stracenia. A jeszcze chcę z tobą coś omówić, zanim zaczniesz działać – zwróciła się właścicielka zamku do tropiciela.

Kiedy opuszczali komnatę, towarzyszyło im skrzypienie uruchamianej dźwignią zapadni i cichy płacz Jennet. Dochodzący z odkrywanego przez mechanizm lochu zapach stęchlizny, nie wróżył dla niej nic dobrego. Niewątpliwie czekała ją niezbyt miła noc…

Tymczasem Lady Bellock i Van Graaf odbywali drogę powrotną do Sali Audiencyjnej.
Po wyjściu z mrocznego korytarza czarnowłosa kobieta wydała ściszonym głosem jakieś polecenie służącemu, który dotychczas towarzyszył im z pochodnią, a ten skłonił się i oddalił śpiesznym krokiem.

- Co zamierzasz, Van Graaf? – spytała, gdy zasiadła na bogato zdobionym tronie w Sali Audiencyjnej.

- Niezwłocznie udam się na Polanę Trzech Dębów, do obozu przemytników i postaram tam czegoś dowiedzieć – odpowiedział tropiciel bez zastanowienia.

- To może być niebezpieczne, przyda ci się pomoc – powiedziała Bellock, a widząc, że Van Graaf zamierza zaprotestować, dodała – wiem, że najczęściej pracujesz sam, ale chcę, abyś tym razem zrobił wyjątek. Zdecydowałam, że poślę z tobą Jamesa. To dzielny wojownik i na pewno ci się przyda. A w razie gdyby sprawy poszły nie tak, jak powinny, zawsze jest szansa że uda mu się dotrzeć do mnie z wiadomości i wtedy będę mogła podjąć jakieś działanie. Na twoje wynagrodzenie nie będzie to miało żadnego wpływu, zapłacę ci, ile zażądasz. Ta strzała ma dla mnie wyjątkowe znaczenie i dlatego taką podjęłam decyzję.

- Jak sobie życzysz Pani – odpowiedział Van Graaf, zginając się w pokłonie. W tym momencie ktoś zastukał do drzwi.

- Wejdź, James – powiedziała donośnym głosem władczyni zamku i do Sali wkroczył postawny, trzydziestokilkuletni mężczyzna, dość krótko ostrzyżony, ale z sumiastym wąsem.

Spod skórzanego kaftana wyglądała lekka, kolczatkowa zbroja, chroniąca piersi i brzuch. Do pasa miał przytroczony krótki miecz, a w ręku trzymał płaszcz i hełm. Z jego postawy biła pewność siebie, siła i odwaga.

- To jest Sir Van Graaf, będziesz mu towarzyszył i wypełniał wszystkie jego polecenia – zwróciła się krótko do nowoprzybyłego.

- Jeśli pozwolisz Pani, niezwłocznie udamy się w drogę. Każda chwila jest na wagę złota – powiedział tropiciel, a Lady przyzwalająco skinęła głową.

Kiedy mężczyźni wyszli podniosła się z tronu i szeleszcząc swą długą, czerwoną suknią podeszła do masywnych drzwi. Uchyliła je, a upewniwszy się, że nikogo za nimi nie ma, powróciła na Salę. Wsunęła dłoń pod wiszący na ścianie gobelin i pokręciła ukrytą korbką. Gobelin odsunął się na bok, odsłaniając niewielkie drzwi, które otworzyła.

- Wejdź, McGregor – powiedziała do niewidocznej osoby.

Na te słowa do Sali wkroczył mężczyzna o miękkich, kocich ruchach, średniego wzrostu, ubrany po rycersku. Oprócz miecza, miał przytroczony do pleców łuk i kołczan ze strzałami.

- Słyszałeś rozmowę? – spytała go Lady, a on w milczeniu skinął głową.

- Pójdziesz za nimi, ale tak, aby cię nie zauważyli. Masz być przy nich cały czas obecny, ale niewidzialny. Możesz im pomagać tylko wtedy, gdy nie będzie to oznaczało dla ciebie żadnego ryzyka i gdy nie będziesz musiał się ujawnić. Gdyby im się nie poszczęściło, najważniejszą rzeczą jest, abyś do mnie powrócił i zdał mi relację. Zrozumiałeś? – spytała na zakończenie, a rycerz w odpowiedzi skinął głową.

- To idź, żebyś nie stracił ich z tropu – poleciła mężczyźnie, a ten oddając pokłon, bez słowa wyszedł z Sali.


*****


Nad równiną Margard panowała głęboka, ciemna noc. Spoza gęstych, niskich, czarnych chmur tylko z rzadka prześwitywało światło Księżyca, na krótką chwilę nieco oświetlając ponury krajobraz. Zamek Artax, pośród mgieł i oparów unoszących się nad mokradłami, wyglądał jak okręt na wzburzonym morzu. Za murami zamku stały niskie, nędzne chatki wieśniaków, niczym szczątki jakiegoś rozbitego statku. Zbliżała się północ, dlatego tylko w oknach dwóch czy trzech domostw migotały chybotliwe płomyki świec. Podmuchy wiatru poruszały gałęziami kolczastych drzew i rachitycznych krzewów, wywołując nieprzyjemne dla ucha szmery i szelesty, w przypadku silniejszych podmuchów przechodzące w jękliwe odgłosy, przypominające czyjeś zawodzenie.

Spomiędzy porozrzucanych w nieładzie chałup wyłoniły się dwie męskie postaci i wkroczyły na równinę. Zaczynały się bagna i w otoczeniu spowijających je mgieł mężczyźni wyglądali jak duchy, albo nocne mary. Wiatr się wzmagał i zaczął siąpić deszcz, więc Van Graaf szczelniej owinął się połami swojej peleryny i naciągnął kaptur na głowę. Po przebyciu jeszcze kilkudziesięciu kroków zatrzymał się za rozłożystym krzakiem i zaczął czegoś szukać w przytroczonej sakwie. Po krótkiej chwili wydobył z niej kilkumetrowy zwój liny i gestem dłoni przywołał podążającego za nim Jamesa. Opasawszy się w pasie podał drugi koniec sznura swemu towarzyszowi wraz z poleceniem, aby zrobił to samo.

- Te moczary i oparzeliska są niebezpieczne, wystarczy trochę zboczyć ze szlaku i już nie ma ratunku. Błyskawicznie wciągają i ginie się bez śladu. Znam drogę, ale noc jest ciemna. Dla bezpieczeństwa powinniśmy iść związani, bo gdy jednemu powinie się noga, drugi od razu będzie mógł przyjść z pomocą – wyjaśnił, po czym obaj ruszyli w dalszą drogę.

W momencie, gdy kroczący na czele Van Graaf stawiał kolejny krok, spod jego stopy w ostatniej chwili wysmyknął się lśniący od wilgoci wąż, po czym znikł w płytkim rozlewisku. Tropiciel wzdrygnął się odruchowo, ale nawet nie zwolnił kroku. Lata praktyki sprawiły, że zdążył już przywyknąć do różnych niemile zaskakujących niespodzianek. Kiedy minął kolejny krzew, spoza niego rozległo się ciche, ale wyraźne kwilenie niemowlęcia. Znajdujący się tuż obok James odruchowo zrobił krok, aby zajrzeć pod krzak, ale Van Graaf silnie pociągając za sznur uniemożliwił mu ten zamiar.

- Minęła już północ, na bagnach budzą się upiory i za wszelką cenę chcą powiększyć swoje grono. Nie wolno zwracać uwagi na żadne odgłosy. Każdy, kto o tym zapomni, już nie wraca. Przynajmniej nie jako żywy – powiedział do towarzyszącego mu wojownika, po czym obaj mężczyźni kontynuowali wędrówkę.

Z lewej strony zaczęły odzywać się odległe, niezbyt dobrze słyszalne czyjeś wołania o pomoc. James drgnął odruchowo, ale tym razem nie zboczył nawet o pół kroku ze szlaku. Droga mijała im w milczeniu, nie licząc co raz odzywających się w ciemności chichotów, okrzyków, skarg i jęków. Wędrowcy nie zwalniali tempa, ale zmęczenie coraz bardziej dawało znać o sobie. Van Graaf zatrzymał się i ponownie sięgnął do swojej sakwy. Tym razem dobył z niej bukłak z grogiem. Pociągnął spory łyk, po czym podał naczynie Jamesowi.

- Godzina duchów już za nami, teraz powinno być spokojniej – odezwał się do swego towarzysza, po czym kontynuował: - Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi do Lasu Demonów. Odsapniemy chwilę i ruszamy dalej.

Postój nie trwał długo i wkrótce obaj kontynuowali marsz, pośród zawodzenia wiatru. Nie były to miłe odgłosy, ale już mniej przerażające. Na bagnach cały czas pojawiały się błędne ogniki, a może były to tylko oczy jakichś zwierząt.
Od przeciwnej strony odległego jeszcze Lasu Demonów nadciągała burza. Świadczył o tym niespodziewany rozbłysk, jaki pojawił się na zachmurzonym niebie, mimo że błyskawica, która go wywołała, była niewidoczna. Van Graaf odruchowo przyśpieszył kroku, a po chwili obejrzał się, tylko po to, aby sprawdzić, czy James za nim nadąża. Po jakimś czasie ponowny rozbłysk rozjaśnił nieprzeniknione, spowite mgłą i ciemnością mokradła. W jej blasku można było dostrzec, jak jakaś tajemnicza postać niczym cień, odrywa się od pnia uschniętego drzewa i ostrożnie skrada się za prawie niewidocznymi z powodu oddalenia Van Graafem i Jamesem…


Tropiciel i wojownik z trudem przedzierali się przez Las Demonów, w strugach ulewnego deszczu. Wokół szalała burza. Świtało, ale wschodzące słońce nie było w stanie przebić się przez gęstą zasłonę z chmur i rzęsistego deszczu. Dlatego w lesie w dalszym ciągu było dość mroczno. Pokonywanie przeszkód w postaci zwalonych przez burzę konarów drzew i splątanych gałęzi wymagało dużo czasu i wysiłku. Nareszcie wędrowcy dotarli w pobliże strumienia. Zatrzymali się bez słowa i przez chwilę starali się uspokoić przyśpieszone oddechy. Pierwszy odezwał się tropiciel.

- Dalej pójdę sam, a ty zaczekasz tu na mnie – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Ukryj się w gęstwinie i nie wychodź, dopóki nie usłyszysz trzykrotnego hukania sowy – tu przytknął dłonie do ust i wydał odpowiedni odgłos. Po czym kontynuował.

- Odpowiesz mi krakaniem kruka. Potrafisz? – spytał Jamesa, a ten w odpowiedzi trzykrotnie zakrakał.

- Wystarczy dwa razy – odezwał się znowu Van Graaf – zbyt regularne odgłosy mogą nas zdradzić, bo będą nienaturalne .

Następnie dobył miecza i w nadrzecznych zaroślach wyciął prosty i mocny kij, mniej więcej dwumetrowej długości. Sprawnie i szybko oczyścił go z bocznych gałązek, po czym ujął drąg mocno w prawą dłoń i podpierając się nim ruszył w kierunku nurtu. Ziemia stawała się coraz bardziej grząska, więc posuwał się powoli. Zanim postawił krok, badał grunt drągiem, starając się wybrać mniej nasiąkłe wodą miejsca. W pewnym momencie Van Graaf zatrzymał się, chwilę zastanowił nad czymś, a następnie pozbył się długiej peleryny, zwinął ją, odwrócił w kierunku Jamesa i rzucił mu ją bez słowa.
Po obfitych opadach woda w strumieniu znacznie przybrała, a brzegi były spadziste i śliskie, co znacznie spowalniało kroki. Dotarłszy do wody tropiciel starał się wybadać kijem bród. Udało się to, lecz prąd był tak silny, że z trudem utrzymywał równowagę. Kiedy woda sięgnęła mu powyżej piersi, odrzucił drąg i zaczął płynąć, przecinając wodę silnymi, energicznymi ruchami ramion. Nurt znosił go jednak silnie i przeciwległy brzeg cały czas był daleki. James obserwował te zmagania i zaniepokoił się, kiedy stracił z oczu Van Graafa, który znikł za zakrętem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie ruszyć z pomocą, ale pomny rozkazów nie ruszył się z miejsca.

Poza zasięgiem jego wzroku tropiciel walczył z potokiem zacięcie i z dużą determinacją, ale czuł, że coraz bardziej traci siły. Wreszcie udało mu się uchwycić przepływającego w pobliżu pnia i sterując nogami oraz wolną ręką dotarł do upragnionego brzegu. Uczepił się oburącz nadbrzeżnych zarośli i chwilę trwał bez ruchu. Kiedy poczuł, że utracona energia na nowo wstępuje w jego ciało, wyszedł na brzeg. Prąd wody zniósł go znacznie na zachód, dlatego kiedy poczuł, że ziemia pod nogami nie jest już tak błotnista, zatrzymał się i rozejrzał po terenie, starając go rozpoznać, aby na nowo ustalić właściwy kierunek marszu. Właśnie miał ruszyć, kiedy oczy oślepił mu silny błysk, któremu towarzyszył jednoczesny ogłuszający huk, od którego mało nie pękły mu bębenki w uszach. To piorun uderzył w rozłożysty dąb, który zwalił się tuż przed tropicielem. Poczuł podmuch i smagnięcie liści na twarzy. Zastygł w bezruchu i oddychał głęboko. Gdyby ruszył o sekundę wcześniej, leżał by teraz przywalony potężnym konarem drzewa. Szybko jednak odzyskał typowy dla siebie spokój i równowagę i bez zwłoki ruszył w drogę.
Burza wyraźnie słabła i oddalała się. Słychać było już tylko jej gniewne pomruki, które w końcu ucichły zupełnie. Deszcz też stawał się coraz mniej obfity, aż przeszedł w mżawkę. Tropiciel przyśpieszył kroku, starając się choć częściowo nadrobić stracony czas. Po godzinie znalazł się w bezpośredniej bliskości polany, na której koczowali przemytnicy. Lata praktyki sprawiły, że prawie bezbłędnie potrafił określać zarówno przebyty dystans, jak i upływający czas, dlatego osiągnięcie celu wędrówki zawsze miało miejsce w przewidywanym przez niego terminie. Uderzająca w nozdrza woń dymu potwierdzała tylko, że jest o krok od celu. Ostrożnie, aby nie zostać zauważonym, zbliżył się ku rozległej polanie, na której przy ognisku siedzieli przemytnicy, warząc poranną strawę. Mgła i zarośla były sprzymierzeńcem Van Graafa, dlatego bez większego trudu udało mu się przybliżyć na tyle, że dotarły doń słowa prowadzonej rozmowy.

- Ciekawe, jaki użytek zrobi ta wiedźma ze strzały Margardu. Mam nadzieję, że nie wykorzysta jej mocy przeciwko nam i nie będziemy żałować, żeśmy ją jej sprzedali – mówił nosowy, dość młody głos.

- Nie ma obawy, ona siedzi na tych bagnach i stara się wynaleźć kamień filozoficzny. Ciekawe, czy jej się to uda – powiedział ktoś wyraźnie starszy chrapliwym, przepitym głosem.

Tropiciel chwilę jeszcze przysłuchiwał się rozmowie, w nadziei usłyszenia jakichś istotnych informacji.

- Chyba za dużo grogu pijemy, muszę oddalić się za potrzebą – powiedział wreszcie któryś z przemytników podnosząc się z miejsca, po czym szybkim krokiem podszedł do krzaka, za którym ukrywał się Van Graaf.

Tropiciel pośpiesznie zaczął się wycofywać, ale nie zdążył.

- Szybko, ktoś tu jest, to chyba ten.. – zawołał członek bandy zauważywszy Van Graafa, ale nie dokończył zdania, bo miecz tego ostatniego przebił mu krtań.

Nie czekając aż zwłoki dosięgną ziemi tropiciel zaczął biec, co sił w nogach, słysząc za sobą tupot licznych kroków. Nagle do jego uszu dotarł charakterystyczny świst i prawie jednocześnie rzucona przez któregoś ze ścigających włócznia niemalże otarła mu się o lewe ucho i utkwiła w rosnącej dziesięć metrów z przodu sośnie. Tropiciel prawie jednym susem pokonał tę odległość, wyrwał włócznię z drzewa, obrócił się błyskawicznie wokół własnej osi na pięcie, ciskając broń w najbliższego ze swych prześladowców. Trafił go dokładnie w dołek między obojczykami. Nieszczęśnik wydał jeszcze przedśmiertny, chrapliwy odgłos, po czym padł na wznak, z rozkrzyżowanymi ramionami. Wstrzymało to na chwilę pogoń, ale wkrótce najszybszy z przemytników, przezywany przez towarzyszy Speedy wysforował się znacznie przed grupę i zaczął doganiać Van Graafa, który coraz bardziej odczuwał trudy długiej wędrówki, walki z rwącym strumieniem, jak i obecnej ucieczki. Spojrzał szybko przez ramię i ocenił, że dystans dzielący Speedy’ego od reszty grupy jest znaczny. Nieco zwolnił, udał, że się potyka, a zarazem chwycił za rękojeść miecza. W momencie, kiedy nadbiegający napastnik brał zamach, aby trzymanym w ręku, nabitym gwoździami buzdyganem roztrzaskać głowę tropiciela, ten zadał niespodziewany, śmiertelny cios prosto w pierś Speedy’ego, po czym kontynuował ucieczkę. Nareszcie udało mu się dobiec do strumienia. Nie zwalniając biegu rzucił się w kipiel. Koncentrując się tylko na pokonywaniu bystrego prądu nie widział, że jeden z przemytników właśnie dobiegł do rwącego potoku, dobył łuku i celując do wałczącego z żywiołem Van Graafa zaczął napinać cięciwę. Nie dokończył jednak tej czynności, bo wypuszczona z innego, niewidocznego dlań łuku strzała, przeszyła mu na wylot szyję. Przemytnik osunął się na ziemię, a sterczący z jego ciała grot, poznaczony kropelkami krwi, zalśnił złowrogo w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia wyłoniło się zza chmur.

Przemytnicy po dotarciu do strumienia zatrzymali się i zaczęli zastanawiać nad sensem kontynuowania pościgu. Trupy, które pozostawił za sobą uciekający Van Graaf znacznie ostudziły ich zapał. Oliwy do ognia dolała ostatnia, tajemnicza śmierć. Wiadomo było, że nie mógł tego dokonać walczący z żywiołem Van Graaf.

- To czarownik, nie wygramy przecież z czarami – odezwał się jakiś niepewny głos.

- Chyba moce tajemne go wspierają – zawtórował mu inny.

- Róbcie co chcecie, ja wracam do obozu – powiedział ktoś wreszcie bardziej zdecydowanym głosem.

- Ja też, nie mam zamiaru być następnym – dołączył się inny, wskazując zwłoki z wystającym z szyi grotem.

Grono niezdecydowanych topniało coraz bardziej. Ciszę przerwał rosły przemytnik z bujną brodą, zasłaniającą mu pół twarzy. Tylko oczy błyszczały mu złowrogo gniewem. Był najlepszym przyjacielem Speedy’ego – można rzec, że byli nierozłączni.

- Tchórze – krzyknął z wściekłością, po czym nie czekając na reakcję zaczął biec w górę strumienia.

Pozostali odprowadzili go wzrokiem, po czym milcząco zaczęli powoli iść w kierunku opuszczonej niedawno polany.
Brodacz po pokonaniu kilkuset metrów dobiegł do miejsca, w którym grube drzewo zwaliło się w poprzek strumienia, tworząc naturalny pomost. Najszybciej jak się dało, chwytając się gałęzi, przeszedł na drugą stronę. Dało mu to przewagę nad Van Graafem, który pokonywał rwący strumień wpław. Dlatego w momencie, gdy wyczerpany tropiciel wychodził na brzeg, przemytnik już czekał na niego, przyczajony w gęstych zaroślach. Gdy ociekający wodą Van Graaf przystanął, by choć trochę odsapnąć i się osuszyć, napastnik podkradł się od tyłu, zarzucił mu powróz na szyję i zaczął dusić. W ostatniej chwili tropiciel zdołał wsunąć dłoń w utworzoną pętlę. Nadludzkim wysiłkiem udało mu się ją rozluźnić, co pozwoliło na minimalną swobodę ruchów. Odwrócił się w kierunku swego prześladowcy i żelaznym uściskiem złapał go za gardło. Przeciwnik zacharczał i puścił powróz. Oburącz wpił się w przegub Van Graafa, który też rozluźnił chwyt. Chwilę walczyli ze sobą zażarcie, tarzając się po ziemi. Na koniec Van Graaf zdołał sięgnąć prawą ręką do pasa, gdzie miał przytroczony krótki, ostry sztylet. Wolną ręką odepchnął nieco przygważdżającego go w tym momencie do ziemi napastnika, po czym błyskawicznym ruchem poderżnął mu gardło. Odruchowo odskoczył, kiedy ciepła, czerwona krew bryzgnęła mu na twarz. Wydostawszy się spod zwłok przemył się pośpiesznie w strumieniu. Na lewym policzku czuł silne szczypanie. Przetarł piekące miejsce dłonią – nosiła świeże ślady krwi. W ferworze walki przemytnik musiał ugodzić go kastetem. Nie tracąc czasu urwał rosnący nad potokiem liść łopianu, zmoczył w wodzie, złożył i przyłożył na ranę.
Nie mógł widzieć, jak obserwujący całe zajście z krzaków McGregor chowa do pochwy swój miecz i przytracza kołczan ze strzałami.

Tropiciel ustaliwszy właściwy kierunek ruszył przed siebie, prawie biegnąc. Wkrótce był na miejscu i w lesie można było usłyszeć krakanie kruka, poprzedzone hukaniem sowy. James na widok Van Graafa odetchnął z ulgą, bo już zaczynał się niepokoić. Chciał wypytać o szczegóły, ale Van Graaf nie był skory do rozmów.

- Nie mamy czasu – uciął krótko. – Musimy jak najszybciej dotrzeć na bagna i wydobyć jakieś informacje z tej starej czarownicy – wyjaśnił zdawkowo, po czym nie oglądając się na swego towarzysza ruszył, znowu prawie biegnąc.

Bez większych przeszkód dotarli na bagna. Tropiciel nie znał dokładnego miejsca pobytu wiedźmy. Dlatego swoim zwyczajem głównie kierował się intuicją, która i tym razem go nie zawiodła. Znowu poczuł woń dymu, tyle tylko że tym razem miał on inny zapach. Dbając o to, by być niewidocznymi mężczyźni podchodzili bardzo ostrożnie. Rosnąca na bagnach bujna roślinność była ich naturalnym sprzymierzeńcem.
W pewnym oddaleniu od nich było rozpalone ognisko, a nad nim na konstrukcji z patyków chybotał się usmolony kociołek. Nad nim pochylała się zgarbiona wiedźma, mamrocząc niezrozumiałe zaklęcia i od czasu do czasu wrzucając jakieś zioła do naczynia. Porozumiawszy się bez słów niespodziewanie podeszli do niej z dwóch stron, chwycili za ramiona i obezwładnili. Po chwili kobieta leżała przed ogniskiem unieruchomiona, przywiązana dodatkowo usztywniającej jej ciało do belki. Szarpała się wprawdzie, ale nie miała szans na uwolnienie.

- Zacznij przesłuchanie, a ja się trochę rozejrzę – powiedział Van Graaf do swego towarzysza, po czym powoli i z uwagą zaczął chodzić po pobliskim terenie.

James w tym czasie próbował dobrać się do czarownicy, czemu tropiciel przyglądał się z dezaprobatą. Nie odezwał się jednak ani słowem, tylko penetrował teren. Z kolczastego krzewu zdjął strzęp tkaniny, przyjrzał się jej uważnie, zawahał chwilę, jakby chciał sobie coś przypomnieć, po czym pieczołowicie schował znalezisko za pazuchą. Nagle jakiś niewielki, błyszczący w trawie przedmiot przykuł jego uwagę. Podniósł go ostrożnie, obejrzał z nie mniejszą uwagą, po czym schował w podobny sposób, jak poprzednio. Następnie ponownie spojrzał w kierunku Jamesa, który starał się wydobyć informacje od wiedźmy. W tym celu drażnił jej bose, sterczące bezbronnie stopy kolczastą gałązką. Stara kobieta wierciła się, wydawała różne dźwięki protestu, ale nie dawała się złamać.

- Nic nie wiem o żadnej strzale – odpowiadała niezmiennie.

Van Graaf podszedł do przesłuchującego i dotknął jego ramienia w taki sposób, jakby go chciał odsunąć.

- Tracisz czas, a nie mamy go w nadmiarze – powiedział szorstko.

James nic nie odpowiedział, tylko zaciął usta. Jednocześnie zwiększył znacznie siłę uderzeń. Chłosta kolczastą gałęzią po stopach stawała się coraz bardziej trudna do zniesienia. Początkowo pojawiły się coraz liczniejsze, czerwone punkciki, stopniowo zamieniające w coraz bardziej okazałe strużki. Mimo to, wiedźma pozostawała nieugięta.

- Zostawcie mnie, ja nic nie wiem – darła się jak opętana.

- Mamy niezbite dowody, że przemytnicy, koczujący w Lesie Demonów sprzedali ci magiczną strzałę Margardu. Mów, co się z nią stało, bo w twoje zaprzeczenia i tak nie uwierzymy – spokojnym, mocnym głosem odezwał się tropiciel.

- Ja już nie mam tej strzały, ukradli mi ją – wydyszała wreszcie wiedźma.

Wyglądała na wyczerpaną. Siwe, zmierzwione włosy były sklejone potem i przylegały jej do czoła. Oddychała ciężko, a twarz miała poszarzałą. Tylko oczy jarzyły się, niczym dwa węgle wśród popiołów.

- Kto ci ją ukradł? Gadaj! – spytał ostro James, czemu towarzyszyło kolejne, silne smagnięcie.

- Nie wiem, przyszli w nocy, jak się obudziłam strzały już nie było – bardziej wysapała, niż powiedziała czarownica.

James chciał zadać kolejne pytanie, ale Van Graaf go uprzedził.

- Jak ci zaraz przysmalimy pięty, to odechce ci się wodzić nas za nos – mówiąc to wyjął zza pazuchy błyszczący przedmiot, uprzednio znaleziony w trawie i podsunął jej pod nos.

Był to kunsztownie zdobiony, złoty, damski naszyjnik, najprawdopodobniej dzieło weneckich mistrzów.

- Do kogo to należy? Tylko mnie mów, że do ciebie, bo dobrze wiem, że nie nosisz takich ozdób – padło szybkie pytanie.

- Nie wiem, nic nie wiem, przecież mówię, że spałam – zaczęła ponownie kobieta, ale tropiciel jakby jej nie słyszał.

- Pozwolisz? – zwrócił się do swego towarzysza i nie czekając na odpowiedź wyjął z jego dłoni pęk kolczastych gałązek.

Polał na nie nieco oleju z wydobytego z sakwy flakonika, po czym włożył do ognia. Gałązki zajęły się w okamgnieniu, zamieniając w płonącą, iskrzącą pochodnię. Takim narzędziem tortur zaczął smagać nagie stopy wiedźmy raz za razem. To było ponad jej siły.

- Powiem, wszystko powiem, tylko już przestań – zakrzyczała przeraźliwie.

Tropiciel zanurzył żagiew w wilgotnej trawie i nie czekając aż całkowicie zgaśnie, zwrócił się do wiedźmy.

- Mów wszystko od razu, a zaoszczędzisz sobie cierpień – powiedział, patrząc jej prosto w oczy.

- To była dziewczyna posługująca mnichom w klasztorze. Wcześniej była służącą u Lady Bellock. Nazywa się Betty, gwiazdy mi to powiedziały – zeznała kobieta.

- Kto był tu jeszcze oprócz niej? – przerwał jej tropiciel.

Wiedźma zawahała się, po czym odpowiedziała prawie bez zastanowienia.

- Nikt była sama, ja przynajmniej nikogo nie widziałam. – Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Van Graaf nie miał zamiaru tego słuchać.

Przerwał jej przemowę, silnie chwytając i wykręcając duży palec u nogi. Kobieta wydobyła z siebie jęk, przechodzący w chrapliwy, stłumiony okrzyk bólu.

- Sama o tym zdecydowałaś – powiedział mężczyzna puszczając jej palec. Po czym kontynuował:
- Tylko prawda może cię ocalić, dalsze kłamstwa oznaczają twoją zgubę. Co to jest, nic ci to nie przypomina? – spytał, podsuwając wiedźmie pod oczy kawałek brunatnej tkaniny, odczepionej podczas oględzin tereny od krzaka.

Ta przyjrzała się uważnie, po czym zaczęła trząść ze strachu.

- Nieee, nie mogę, oni mnie zabiją – krzyknęła wreszcie przerażona.

- Nie masz wyboru, jeśli nie powiesz, to ja cię zabiję teraz. Ale tak, że dobrze poczujesz swoją śmierć. A jak wyznasz mi prawdę, będziesz miała szansę ocalić życie. Tylko ja mogę cię przed nimi obronić – ze stoickim spokojem odezwał się tropiciel. Widząc, że kobieta się waha, dodał szybko:
- To był ktoś z opactwa, prawda?

- Tak, było ich dwóch, ten materiał pochodzi z habitu jednego z nich. Ich twarzy nie widziałam, bo zasłaniały je kaptury – powiedziała zmęczonym głosem.

Widać było, ze jest jej wszystko jedno, byle by tylko to przesłuchanie wreszcie się skończyło.

- A nie zauważyłaś czegoś charakterystycznego, jakiegoś znaku szczególnego? – Van Graaf nie dawał za wygraną.

Wiedźma zmarszczyła czoło, widać było, ze usiłuje sobie coś przypomnieć, więc jej nie ponaglał.

- Jeden z nich lekko pokasływał i ciężko oddychał, jakby był cały czas zdyszany – odezwała się wreszcie.

- Czy zapamiętałaś coś jeszcze? – padło ostatnie pytanie.

Ponieważ kobieta nie była w stanie nic więcej sobie przypomnieć, przeciął krępujące ją więzy, a podnosząc się z miejsca skinął milcząco na Jamesa. Kiedy mężczyźni oddalili się nieco, czarownica zaczęła powoli pełznąc w kierunku swojej chaty.

- Pójdziemy skrótem, to niebezpieczny szlak, ale już dość czasu straciliśmy – wypowiadając te słowa Van Graaf podał Jamesowi końcówkę sznura.

Jak na komendę obaj się przepasali i bez zwłoki ruszyli w drogę. Widoczność była dość dobra, więc poruszali się znacznie szybciej, niż minionej nocy. Wkrótce pozostała im do pokonania ostatnia, najtrudniejsza część drogi. Van Graaf zatrzymał się na moment i odwrócił twarzą do swego pomocnika.

- Teraz musimy zachować szczególną ostrożność, idź jak najbliżej mnie i stawiaj stopy dokładnie w moje ślady – mówiąc to, niezwłocznie ruszył w drogę.

Posuwali się dość szybko w całkowitej ciszy i beż żadnych przykrych niespodzianek. Dopóki z zarośli, które właśnie mijali nie zerwał się dość duży, spłoszony ptak. Wzbijając się w powietrze zahaczył skrzydłem o Jamesa. Ten odchylił się odruchowo, a noga, którą miał właśnie postawić usunęła mu się gdzieś w bok i obsunęła po śliskiej pochyłości. Stracił równowagę i obślizgnął w grzęzawisko, w którym zaczął się pogrążać. Tropiciel zareagował błyskawicznie. Szarpnął łączącą ich linę, tak że naprężyła się niczym struna. Trzymając ją jedną ręką drugą odwiązał opasującą go końcówkę i przywiązał do najbliższego, grubego drzewa. Następnie wyszukał bardziej twardy grunt i zapierając się w nim silnie, mocnymi szarpnięciami liny stopniowo zaczął wyciągać znajdującego się w opałach Jamesa. Na koniec podał mu krzepką dłoń i pociągnięciem ku sobie ostatecznie oswobodził go z opresji. Bez słowa podszedł do drzewa, odwiązał sznur, opasał się nim i kontynuował wędrówkę.

- Według słów Lady Bellock miałeś mi pomagać. Jak do tej pory to ja muszę cię ratować z różnych tarapatów – rzucił ironiczną, zgryźliwą uwagę, nie odwracając głowy.

James zagryzł wargi na tę niesprawiedliwą w jego opinii wymówkę, ale nie odezwał się ani słowem. Miał tylko nadzieję, że jeszcze trafi się okazja, aby mógł dowieść swego męstwa i hartu ducha.
Dalsza podróż mijała już bez przygód i po niedługim czasie zajaśniały przed nimi mury klasztoru. Budowla była mniej okazała niż zamek Artax, ale także warowna. Okolona fosą, którą przegradzał zwodzony most. Obecnie był opuszczony na stałe, ale w każdej chwili, w razie potrzeby, opactwo mogło przekształcić się w twierdzę. Po dojściu do fosy Van Graaf wraz z podążającym za nim Jamesem skręcili we właściwym kierunku i po chwili ich kroki zadudniły na moście. Po dotarciu do bramy tropiciel zastukał trzykrotnie mosiężną kołatką. Rozległ się szczęk zasuwy i w górnej części bramy otworzyło się okienko, a w nim ukazała się pociągła , ascetyczna twarz furtiana, okolona kapturem.


- Co was sprowadza? - spytał mnich bacznie obserwując przybyszów.

- Poszukujemy pewnego przedmiotu. - zaczął tropiciel. - Ślady prowadzą do opactwa. Chcielibyśmy wejść i rozejrzeć się.

- To niemożliwe. - odparł furtian. - Mam zakaz wpuszczania kogokolwiek spoza opactwa. Takie zarządzenie wydał sam opat.

- Nie wyprowadzaj mnie z równowagi mnichu! - warknął Van Graaf. - Otwieraj tę bramę! Nie mam czasu na pogawędki.

- Odejdźcie stąd! - rozkaz mnicha zabrzmiał nad wyraz dobitnie. - Albo to się źle dla was skończy.

- Otwieraj! - krzyknął tropiciel i dobył miecza.

Okienko w bramie się zamknęło i nagle coś poruszyło się pod nogami przybyszów. Most zwodzony zaczął się podnosić. Van Graaf z trudem utrzymywał równowagę na śliskiej powierzchni mostu, w nocy padało i wszystko było wilgotne od deszczu. James zsunął się tuż pod bramę i noga uwięzła mu pomiędzy powierzchnią mostu a bramą opactwa.
Tropiciel nie zdążył z pomocą. W ostatniej chwili chwycił się krawędzi mostu, podciągnął się i wydobył z pułapki. James nie miał tyle szczęścia. W momencie gdy Van Graaf wskakiwał do fosy, usłyszał tylko przytłumiony krzyk Jamesa, który został zmiażdżony zamykającą się drewnianą konstrukcją.
Z wielkim trudem tropiciel wydostał się z lodowatej wody na brzeg. Podczołgał się w pobliskie zarośla, aby był niewidoczny z murów opactwa. Oddychał ciężko i trząsł się z zimna. Wydobył z sakwy bukłak z grogiem i pociągnął nieduży łyk. Po chwili zrobiło mu się znacznie cieplej. Po krótkim odpoczynku zagłębił się w las i po nazbieraniu bardziej suchych gałązek rozpalił ogień. Ubranie powoli schło smagane ciepłem ogniska.

- "Muszę poczekać aż się ściemni. Teraz nic nie wskóram. Za śmierć Jamesa też mi zapłacą, ścierwa." - pomyślał tropiciel, kładąc się pod drzewem w pobliżu ognia.

Nie zdawał sobie sprawy, że jest obserwowany przez McGregora, który cały czas podążał ich śladem. W sprawie śmierci Jamesa nie mógł nic zrobić, podobnie jak Van Graaf. Był za daleko, a poza tym musiałby się ujawnić, a Lady Bellock zabroniła mu pokazywać twarzy.

Nadszedł wieczór. Zanim zapadł zmrok tropiciel przygotował zwój liny i do jego końca przywiązał coś w rodzaju potrójnego metalowego haka. Miał pomóc Van Graffowi wspiąć się na mury opactwa i dostać do środka. Gdy przyrząd został przygotowany tropiciel wziął szczapę z palącego się ognia a resztę przysypał ziemią. Ruszył w kierunku fosy i idąc jej brzegiem dotarł pod mury od zachodniej strony. Tutaj fosa rozdzielona była wąską groblą prowadzącą do niewielkiej furty w murze. Tropiciel stanął na skraju grobli, zdjął z ramienia zwój liny i robiąc hakiem kilka mocnych zamachów rzucił w górę, ale po chwili hak wylądował tuż obok niego. Dopiero za trzecim razem po odgłosie draśnięcia metalem o kamień hak został na górze. Tropiciel szarpnął za linę, hak był dobrze osadzony na występie w murze. Zaczął się wspinać, ale nie było łatwo przez śliską kamienną ścianę jak i nasiąkniętą wilgocią linę. Wysokość kilkunastu metrów wydawała się wiecznością. Tropicielowi ścierpły ręce a nogi cały czas obsuwały się po mokrych kamieniach. Wreszcie dotarł na górę i z trudem podciągnął się aby znaleźć się korytarzu obiegającym mury. Nie odczepiał liny, aby mieć łatwą i szybką możliwość wydostania się z opactwa. Schodami zszedł na dziedziniec i udał się w stronę niedużego ogrodu. Cały czas oglądał się na boki czy nie zostanie zauważony przez któregoś z mnichów. Na szczęście wszyscy o tej porze znajdowali się w swoich celach.
Po drugiej stronie ogrodu, pomiędzy rosłymi dębami, stał nieduży kamienny budynek. Tropiciel dojrzał w jednym z okien blade światło. Kryjąc się pomiędzy krzewami i za pniami drzew zbliżył się do ściany budynku. Posuwając się wzdłuż niej dotarł pod oświetlone okno. Delikatnie wychylił się zza krawędzi okna. Wewnątrz na drewnianym podwyższeniu leżała jakaś postać. Ubrana w brązowy skórzany strój i długie buty do kolan. Van Graafa zaintrygował kolor skóry nieznajomego, gdyż niewiele się różnił od barwy jego stroju.
Z sąsiedniego pomieszczenia wszedł do izby wysoki i chudy mężczyzna w brązowym habicie. Trzymał w ręku złotą strzałę Margardu. Stanął nad leżącą postacią i zaczął wypowiadać jakieś słowa, które niezbyt dokładnie docierały do uszu tropiciela. Na koniec mężczyzna dotknął strzałą serca postaci i ta nagle ożyła. Dopiero teraz Van Graaf dostrzegł, że ów osobnik jest wykonany z gliny. Golem podniósł się z podwyższenia i stanął obok opata. W pewnej chwili opat spojrzał przez okno i dostrzegł twarz tropiciela.

- Bierz go! - krzyknął do golema. - On za dużo widział, musi zginąć!

Van Graaf rzucił się do ucieczki, ale golem był wysoki i miał długie nogi. Na śliskiej trawie tropicielowi uciekały stopy na boki i co raz grzęzły w miękkiej ziemi. Już golem miał dosięgnąć ramienia Van Graafa gdy ten wbiegł na kamienny korytarz i dopadł do wiszącej liny. W błyskawicznym tempie znalazł się po drugiej stronie muru i szybko zsuwał się po mokrej linie. Golem po chwili zrobił to samo. Lina zachwiała się pod ciężarem obu postaci. Tropiciel już był prawie na dole gdy lina zerwała się. Van Graaf upadł na ziemię, tuż obok niego runął osobnik z gliny. O dziwo pomimo, że spadł z wyższej wysokości, nic mu się nie stało. Tropiciel ruszył biegiem po śliskiej trawie w stronę pobliskiego strumienia. Golem pobiegł za nim aby wykonać rozkaz opata. Dotarli nad brzeg. Van Graaf dobył miecza i z szeroko rozstawionymi nogami oczekiwał ataku golema. Ten wyskoczył spomiędzy drzew i rzucił się na tropiciela. Obaj upadli na ziemię. Napastnik chwycił rękojeść trzymanego przez tropiciela miecza i siłowali się przez chwilę obracając się na mokrej ziemi. Wreszcie golem wytrącił broń z rąk Van Graafa i odrzucił ją w trawę. Korzystając z chwili tropiciel wydostał się spod ciała golema i zaczął czołgać się w stronę rwącego strumienia. Napastnik podniósł się i powoli zaczął zbliżać się do swojej ofiary. Gdy tropiciel znalazł się tuż nad krawędzią strumienia golem rzucił się na niego. Van Graaf w ostatniej chwili odsunął się, a osobnik z gliny ześlizgnął się do wezbranego nurtu. Woda zabrała go rozpuszczając ciało golema.
Tropiciel padł na trawę obok rosłego dębu. Z trudem łapał powietrze. Walka z golemem porządnie nadwyrężyła jego siły. Wiedząc, jakie praktyki stosuje opat w klasztorze, tropiciel postanowił się udać do najbliższego oddziału inkwizycji, aby donieść o nielegalnych poczynaniach opata.

- "Tylko gdzie jest ta złodziejka?" - pytał sam siebie. - "Może gdzieś jest ukryta w klasztorze? Ale to już niech się zajmie tym inkwizycja. Ona pomoże mi w odzyskaniu strzały i pochwyceniu dziewczyny, a sama aresztuje opata."

Z tym postanowieniem tropiciel ruszył do niedalekiego miasta Normberg. Jego śladem, jak cień, podążył McGregor.


Pojedynek tropiciela z golemem był obserwowany z murów klasztoru przez baczne oczy opata. Kiedy tylko zauważył niepowodzenie stworzonego przez siebie tworu, przyzwał do swej celi dwóch mnichów, którzy wcześniej złożyli wizytę wiedźmie z bagien. Wiedział, że przegrywa. Jeśli Van Graafowi udało by się dotrzeć do miasta, jego los byłby przesądzony. Dlatego trząsł się ze zdenerwowania.

- Szybko, nie ma czasu do stracenia. Jeśli on dotrze do Normberg, będzie po nas. Z inkwizycją nie ma żartów. Musicie go dogonić i zabić. Musi być wyczerpany, nie da rady iść szybko. Na pewno będzie zatrzymywał się po drodze, więc jest szansa, że się uda.

Mnisi skinęli głowami i zaopatrzywszy się w broń wybiegli z klasztoru.

Kiedy tropiciela od miasta dzieliła odległość około półtorej mili, poczuł, że siły opuściły go prawie zupełnie. Dosłownie słaniał się na nogach, a powieki same zamykały się z niewyspania.

- Nie dam rady, muszę się zdrzemnąć choć na pół godziny – pomyślał.

Wybrał do tego celu suche wzniesienie pod rozłożystym drzewem. Podłożywszy sobie pod głowę torbę okrył się peleryną i prawie natychmiast zasnął, pochrapując z cicha. Jego spokojny sen nie trwał długo. Po krótkim czasie pobliskie krzaki zaszeleściły i wypadło z nich dwóch mężczyzn, którzy ze sztyletami w dłoniach rzucili się na Van Graafa. W ostatniej chwili jeden z nich wspiął się na palce i padł, niczym rażony gromem. Rzucona przez McGregora włócznia przeszyła go prawie na wskroś, a on sam zaatakował mieczem drugiego z mnichów. Właśnie szykował się do zadania śmiertelnego ciosu, kiedy powstrzymał go okrzyk:

- Nieeee! Bierz go żywcem!. - Tropiciel moment wcześniej przebudził się i zerwał na równe nogi.

Do spółki z McGregorem bez trudu obezwładnili napastnika, który po chwili leżał ze związanymi rękami i nogami.

- Kim jesteś? – zwrócił się do swego nowego towarzysza, z trudem łapiąc oddech po niedawnej walce.

- Jestem McGregor, Lady Bellock posłała mnie, abym was ochraniał. Niestety, Jamesowi nie mogłem pomóc, byłem za daleko.

- Musimy przesłuchać to ścierwo – Van Graaf wskazał głową leżącego bez ruchu zakonnika.

- Procedura inkwizycyjna trwa zbyt długo, na wszystko musi być dokument, a my nie mamy na to czasu – wyjaśnił McGregorowi, który bez słowa zaczął mu pomagać w przygotowaniu ofiary do przesłuchania.

Po niedługim czasie schwytany mnich wisiał przywiązany sznurem za ręce do gałęzi drzewa, a do jego stóp przywiązany był mocny, duży worek. Jeszcze nie obciążony kołysał się lekko na wietrze. Na ziemi zaś leżał pokaźny stos sporych kamieni. Van Graaf skinął na McGregora i po chwili worek szybko zaczął się nimi napełniać. Ciało przesłuchiwanego stopniowo wyciągało się aż do granic możliwości, aż stawy zaczęły trzeszczeć. Na poczerwieniałej z wysiłku twarzy widać było wzrastające napięcie, a na czole pojawiły się krople potu. Astma, na którą cierpiał, sprawiła, że niemalże zaczynał się dusić.

- Aaaaaa! Aaaaaaa! – zajęczał chrapliwie.

Tropiciel skinął na swego towarzysza, celem przerwania procedury.

- Będziesz mówić? – zwrócił się do mnicha, a ten na potwierdzenie mrugnął tylko powiekami, gdyż skinąć głową nie był w stanie.

Van Graaf wspólnie z McGregorem podsunęli pod wór kłodę drewna, aby zmniejszyć obciążenie, dając ofierze chwilę czasu na dojście do siebie.

- Kto jeszcze, oprócz ciebie, pomaga opatowi Barnusowi, w jego niecnych praktykach? – spytał surowym głosem tropiciel.

- Nic nie wiem o pozostałych, prócz mnie był jeszcze brat Bernadt – tu wskazał oczami na leżące w trawie zwłoki – ale on już przecież nie ży… - przerwał i krzyknął z bólu, bo w tym momencie Van Graaf dźgnął go boleśnie sztyletem w łydkę.

- Przestań łgać, bo to droga donikąd Tylko prawda może ci pomóc. Wiem dobrze, że Burnsowi pomaga też Betty, była służąca Lady Bellock. Mów czym prędzej, co o niej wiesz, a przede wszystkim gdzie można ją znaleźć. Inaczej pożałujesz, że się w ogóle urodziłeś, a do Boga, którego zdradziłeś, zaraz zaczniesz modlić się o szybką śmierć – padły mocne słowa.

Przesłuchiwany dostał ataku astmy, a kiedy dolegliwości ustąpiły na tyle, że był w stanie mówić, odezwał się nieco zdyszanym, przerywanym głosem.

- Ukrywa się w klasztorze, w południowym skrzydle. W piątej celi po prawej stronie za refektarzem. Nikomu poza opatem nie wolno tam wchodzić ani z nią się kontaktować – powiedział, po czym zaniósł się atakiem nagłego kaszlu.

Van Graaf wraz z McGregorem uwolnili go z więzów, jednak bez oswobadzania rąk, po czym poprowadzili w kierunku bliskiego już miasta.

- Przekażę cię w ręce inkwizycji, niech cię sprawiedliwie osądzą. Mnie już nic do tego – zwrócił się Van Graaf do więźnia, gdy wkraczali do okazałego budynku.

Van Graaf szybko zdał relację i na jej podstawie uznano, że sprawa jest niezwykle pilna i najwyższej wagi. Uzyskanie potrzebnego dokumentu nie zajęło wiele czasu i wkrótce kilkuosobowy, konny oddział wyruszył galopem w drogę. Po dotarciu do zwodzonego mostu dowódca oddziału zawołał donośnym głosem:

- W imieniu Świętej Inkwizycji otwierać natychmiast – na te słowa, po krótkiej chwili zwodzony most opuścił się.

Konni wjechali na niego i prawie jednocześnie otworzyło się okienko w bramie, a w nim ukazała pociągła, wystraszona twarz zakonnika.

- Ale ja mam wyraźny rozkaz opata, aby nikogo nie wpuszczać – wydukał niepewnym głosem.

- Milcz! – przerwał mu dowódca, podsuwając jednocześnie pod oczy dokument.

- Poznajesz tę pieczęć? Opat już nie jest dla ciebie żadną zwierzchnością. Niebawem stanie przed Świętym Oficjum i przypuszczalnie usmaży się na stosie. Otwieraj, albo spłoniesz razem z nim – na dźwięk tych stanowczych słów brama otworzyła się szeroko i konni wjechali do środka.

Pojmanie opata nie zajęło wiele czasu. Najpierw próbował uciekać, potem się bronić, ale wobec przewagi liczebnej był bez szans. Nikt z mieszkańców klasztoru nie ruszył mu z pomocą, bo pojawienie się w tym miejscu przedstawicieli inkwizycji wywarło na wszystkich dostatecznie silne wrażenie. Dlatego przypadkowi świadkowie tego zdarzenia przypatrywali się tylko temu lękliwie. Po chwili związany Burns z widocznym przerażeniem w oczach, pilnowany przez jednego z inkwizytorów, oczekiwał na odtransportowanie do miasta Normberg. Pozostali rozpoczęli poszukiwania złodziejki. Dziewczyna, usłyszawszy tumult, wymknęła się ze swej celi, starając się niepostrzeżenie opuścić klasztorne mury. Nie miała jednak szczęścia i nie zdążyła. Na widok inkwizytorów krzyknęła tylko w przestrachu.

- O ile znam Lady Bellock, to ta przestępczyni dostanie to, na co zasłużyła, dlatego odstąpię od oskarżania jej przed oficjum. Dacie sobie sami radę? – dowódca inkwizytorów zwrócił się pytająco do Van Graafa i McGregora, a ci milcząco skinęli głowami.

Po chwili rozdzielili się. Inkwizytorzy wraz z aresztowanym opatem udali się do miasta, zaś tropiciel i jego nowy pomocnik pocwałowali w kierunku zamku Artax, transportując ze sobą pojmaną złodziejkę.

Offline

#2 2021-04-29 10:57:04

Black
Użytkownik
Dołączył: 2021-04-11
Liczba postów: 34
WindowsChrome 90.0.4430.85

Odp: Van Graaf

Van Graaf c.d.


Przed udaniem się w drogę Van Graaf zawinął pieczołowicie w kawałek płótna znalezioną w celi opata strzałę Margardu i włożył ją do swojej sakwy.

Podróż minęła sprawnie i w niedługim czasie Van Graaf wraz ze swymi zdobyczami znalazł się w Sali Audiencyjnej zamku, gdzie już oczekiwała na niego Lady Bellock. Tym razem miała na sobie ciemnozieloną suknię i naszyjnik z turkusów. Na widok tropiciela, strzały oraz pojmanej byłej służącej, jej surowe oblicze wyraźnie się rozpromieniło.

- Wiedziałam, że zawsze można na ciebie liczyć Van Graaf. Proszę oto twoja nagroda – z tymi słowami podała mu sporą, ciężką sakiewkę, którą on, bez sprawdzania zawartości, schował do torby.

Następnie kobieta klasnęła w dłonie i na ten dźwięk do Sali wkroczył służący, wnosząc na półmisku pieczonego bażanta i stawiając go przed Van Graafem. Smakowity zapach rozszedł się po całej Sali.

- Jedz Van Graaf, zasłużyłeś sobie na ten posiłek. Szczególnie po tych trudach i zmaganiach – zachęciła Lady, a po chwili dodała:
- Jak już się najesz do syta, zapraszam cię na przedstawienie do Sali tortur. Zadbałam, abyś się nie nudził – po czym cichym głosem wydała jakieś polecenia służącemu, który po ich odebraniu zniknął zaraz za drzwiami, zabierając ze sobą pojmaną dziewczynę.

Kiedy Lady Bellock wraz z van Graafem weszli do Sali, spektakl był już gotowy do rozpoczęcia. Na eksponowanym miejscu stały przeznaczone dla nich, wyściełane aksamitem fotele. Zupełnie naga Betty stała wyprężona na środku pomieszczenia, z uniesionymi w górę, skrępowanymi rękami, dygocąc ze strachu. Końcówka była przywiązana do haka, tkwiącego w powale. Po jednej stronie stała ubrana w swój czarny kombinezon Gladys i jej pomocnice, zaś po przeciwległej, przy palenisku, w którym żarzyły się węgle, stał zakapturzony kat. Obok niego strażnicy, a wśród nich Jennet, z niepewnym wyrazem twarzy. Nie wiedziała, w jakim celu ją wezwano, zaś widok unieruchomionej Betty nie napawał optymizmem.
Kobieta w zielonej sukni wskazała tropicielowi miejsce, po czym władczo rozsiadła się w fotelu obok i spojrzała w kierunku młodej kobiety, stojącej pośród strażników. Ta zamarła w przerażeniu, oczekując dalszego biegu wypadków.

- Chyba pamiętasz, co cię spotkało za sprawą tej dziewczyny. Masz teraz okazję, by jej odpłacić. Oczekuję, że dobrze się spiszesz i dostarczysz nam niezapomnianych wrażeń. Bo jeśli nie, to w każdej chwili możesz znaleźć się obok niej, dzieląc jej los – zwróciła się do Jennet, po czym odwróciła głowę i skinęła na Gladys.

Ta zdjęła za ściany solidny, gruby bat, ponad metrowej długości i podała Jennet. Dziewczyna ujęła go niezwłocznie w prawą dłoń, podeszła do swojej byłej współlokatorki, wzięła zamach i uderzyła ją w wyeksponowane pośladki. Po chwili uderzyła mocniej, potem wymierzyła kolejny cios. Powoli wchodziła w rytm i biła raz za razem. Przed oczami przesuwały jej się obrazy z niedawnych wydarzeń, czyli łaskotkowe tortury, aż do utraty tchu, otrzymana chłosta, niezapomniana, przerażająca noc spędzona w towarzystwie szczurów i insektów, zakończona poranną serią batów, z rąk oprawczyni w czarnym kombinezonie. Wyładowywała na Betty całą swoją krzywdę, ból, strach i przerażenie, jakich niedawno za jej sprawą zaznała. Biła już nie tylko w pośladki, ale po całym ciele. Nie oszczędzała też miejsc intymnych, szczególnie wrażliwych na ból. Będąc kobietą, znała je doskonale i teraz swoją wiedzę wykorzystywała w wyrafinowany sposób. Ciało batożonej młodej niewiasty co raz prężyło się konwulsyjnie, a z jej ust wydobywały się jęki i okrzyki bólu. Van Graaf przyglądał się temu widowisku z kamienną twarzą, zaś władczyni zamku z nie ukrywaną radością i satysfakcją. Jej lubowanie się cudzym cierpieniem było powszechnie znane, dlatego nawet nie próbowała tego skrywać.

- Dość – krzyknęła donośnym głosem, gdy dostatecznie nasyciła swoje żądze i zapragnęła zmiany.

Jennet wymierzyła jeszcze dwa ostatnie uderzenia, ale nie spotkała jej za to żadna przygana. Bellock ponownie dała znak Gladys, a ta odbierając z rąk Jennet bat, podała jej kolejny. Był wyraźnie cieńszy od poprzedniego, ale za to dwukrotnie dłuższy. Lady wzniosła do góry swoją smukła dłoń.

- Nie tak szybko, najpierw pokaż jej jak się tego używa, Gladys – zwróciła się do kobiety w czarnym kombinezonie.

Ta z wprawą wzięła narzędzie do ręki, odchyliła się do tyłu i z całej siły smagnęła ofiarę. Betty zawyła z bólu i wygięła w łuk, a bat zawinął się wokół jej nagiego ciała. Po jeszcze dwóch uderzeniach to okrutne narzędzie ponownie zostało przekazane w drobne, ale bezwzględne ręce dyszącej żądzą zemsty i odwetu Jennet. Ta okazała się pojętną uczennicą. Bat co raz ze świstem przecinał powietrze, a nieszczęsna Betty prężyła się i wyginała po każdym ciosie. Kiedy razy stawały się nie do zniesienia, odrywała stopy od ziemi i zawisała na rękach. Lady Bellock była najwyraźniej zadowolona, a jej roziskrzony wzrok był dostateczną pochwałą dla działań jej służebnej. Kiedy poczuła, że miejsce namiętnych emocji zajmuje stopniowo uczucie znużenia i znudzenia, przerwała ten seans. Gladys odebrała od Jennet bat i odwiesiła z powrotem na ścianę.
Następnie wraz ze swoimi pomocnicami uwolniła skatowaną Betty. Musiały ją podtrzymywać, bo inaczej wycieńczona i słaniająca się na nogach dziewczyna bez wątpienia upadła by na posadzkę. Oprawczynie założyły ofierze szarą, prosto uszytą i niezbyt długą koszulę ze zgrzebnego płótna. Szorstka tkanina nieprzyjemnie drażniła poranione ciało, dlatego na twarzy Betty ponownie pojawił się grymas cierpienia. Niestety, nie był to jeszcze kres jej katuszy. Okrutna chłosta była zaledwie wstępem do tego, co ją jeszcze czekało. Dziewczyna została położona na ławie do rozciągania, jej nogi unieruchomiono w dybach a ręce przypięto do sznura nawiniętego na kołowrót.

Lady skinęła z kolei na mężczyznę w czerwonym kapturze na głowie, w którym były wycięte tylko otwory na oczy, nos i usta.
Kat zbliżył się do paleniska i powoli wyjął z niego rozżarzony do czerwoności pręt. Trzymając go wysoko, aby ofiara dobrze widziała co ją czeka, podszedł do jej stóp. Na znak Lady Bellock przyłożył ów pręt do bosych stóp dziewczyny, na co ta wydała z siebie tak ogromny krzyk w akcie bólu, że można było odnieść wrażenie, iż ta delikatna istota zetknęła się z ogniem piekielnym. Ból był nie do okiełznania przez umysł i ciało, którym wstrząsnęły konwulsje. Dziewczyna wygięła się w łuk i wrzeszcząc przeraźliwie wzywała Boga o pomoc, aby wytrwać w tym ogromnym cierpieniu. Wszystkich obecnych w sali tortur dobiegł swąd palonego mięsa. Stopy męczonej przybrały czerwoną a po chwili czarną barwę. Ciało dziewczyny opadło bezwiednie na łoże, torturowana straciła przytomność. Kat odjął pręt od stóp kobiety i włożył go na powrót do paleniska. Wezwano medyka, który miał przywrócić dziewczynie przytomność, aby można było kontynuować tortury. W następnej kolejności zaordynowano Betty rozciąganie, a gdy jej ramiona zostały wyrwane ze stawów, zgodnie z poleceniem Lady Bellock, kat połamał dziewczynę kołem. Jej zwłoki wrzucono do zamkowej fosy i wkrótce nawet pamięć po niej zaginęła bez śladu.

Finał misji Van Graafa odbył się kilka dni później w siedzibie inkwizycji w mieście Normberg. Blady i wychudzony mężczyzna, który do niedawna był opatem w pobliskim klasztorze, był eskortowany przez dwóch rosłych strażników do sali przesłuchań w mrocznych lochach inkwizycji. Nie stawiał oporu, bo i nie na wiele by się to zdało. Po paru dniach w celi o chlebie i wodzie stracił dużo sił, a poza tym pogodził się z losem. Nie chciał jednak dać za wygraną i zadowolić inkwizycję powrotem do obecnie pojętej wiary.
Jeden ze strażników otworzył wrota do izby. Po prawej stronie, na podwyższeniu, za drewnianym stołem pokrytym czerwonym suknem, siedziało dwóch inkwizytorów i skryba z piórem w ręku. Bacznie obserwowali wepchniętego do środka opata. Jeden z katów grzebał w kociołku z rozżarzonymi węglami, drugi otworzył dyby umieszczone na ławie do rozciągania.
Główny inkwizytor spoglądał uważnie na twarz opata, ale nie dostrzegł na niej cienia strachu. Kiwnął głową na strażników, którzy przyciągnęli opata bliżej łoża tortur.

- W świetle zgromadzonych dowodów i zeznań świadków zostałeś oskarżony o uprawianie czarów i paranie się zakazanymi praktykami. - zaczął przewodzący ławie inkwizytorów. - Zostałeś doprowadzony w to miejsce, aby wyrzec się heretycznych działań i przejść ponownie na właściwą drogę. Wierzysz w Boga?

Nastała chwila ciszy. Opat nawet nie drgnął, przełknął jedynie nerwowo ślinę.

- Twoje milczenie jest jednoznaczne z odmową powrotu do powszechnie pojętej wiary. Postaramy się pomóc tobie na ile ty sam dasz sobie pomóc. Dajcie go na ławę tortur! - zwrócił się do strażników. - Zamknijcie mu nogi w dybach a ręce przypnijcie do sznura nawiniętego na kołowrót.

Strażnicy, bez żadnych oporów ze strony opata, wykonali zadanie. Mężczyzna leżał na łożu, które usytuowane było tuż obok podwyższenia dla inkwizytorów.

- Naciągnijcie go i zablokujcie kołowrót! - padło kolejne polecenie.

Jeden z katów podszedł do korby umieszczonej na osi kołowrotu i zaczął obracać nią naciągając ciało opata i nawijając na walec sznur, biegnący od nadgarstków do kołowrotu. Gdy ramiona zostały maksymalnie naprężone kat zablokował urządzenie aby sznur się nie poluzował.

- Zanim skorzystamy z funkcjonalności łoża najpierw twoje ciało zetknie się z oczyszczającym ogniem, którym spróbujemy wypędzić z ciebie szatana. - odezwał się drugi z inkwizytorów. - Zaczniemy od przypiekania stóp.

Kat, grzebiący do tej pory w kociołku, na to zdanie wyjął z rozżarzonych węgli żelazne, pulsujące pomarańczowym blaskiem, szczypce. Zbliżył się do bosych stóp opata i najpierw przystawił je do śródstopia, trzymając przez chwilę aż pojawiła się smużka dymu i można było wyczuć swąd palonego mięsa, by po chwili zacząć szarpać nimi skórę pod palcami i na piętach.
Mężczyzna zaczął krzyczeć wniebogłosy. Jego ciałem wstrząsnęły konwulsje. Zaczął szarpać się i miotać na ławie, na ile pozwalały mu więzy. Machał stopami na wszystkie strony, aby tylko utrudnić katu zajmowanie się jego stopami.
Po paru minutach tortur jego stopy był już bardzo osmalone i nadpalone. Widząc, że opat jest na granicy utraty przytomności, inkwizytor prowadzący badanie nakazał przerwę.

- Co masz nam do powiedzenia? Wezwiemy medyka i będziemy kontynuować. Jak przypalanie nie pomoże, spróbujemy innych metod. W następnej kolejności będzie rozciąganie, ciągnienie za ręce skrępowane na plecach.

Van Graaf w tym już nie uczestniczył. Po odebraniu nagrody od Lady Bellock udał się do swojej siedziby, położonej na odludziu na skraju lasu. Był przyzwyczajony do trudów, więc już na drugi dzień odzyskał siły i wybrał się na polowanie. W tym samym czasie, kiedy kat przykładał rozgrzane do czerwoności szczypce do stóp opata, tropiciel udał się do pokoju z książkami, zdjął z półki opasły, oprawny w skórę tom, usiadł na zydlu w pobliżu okna, aby mieć lepsze światło i pogrążył się w lekturze. Wiedział, że zapewne niebawem otrzyma następne zlecenie, więc wolny czas zawsze starał się jak najlepiej wykorzystać.


KONIEC

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
site323 - dsc-trans - bruk-marki-oszukani - strimer - joaskoweforum

[ Wygenerowano w 0.048 sekund, wykonano 9 zapytań - Pamięć użyta: 732.89 kB (Maksimum: 994.65 kB) ]